12/30/2014

Nowe znaczy lepsze?

Hej!
  Jak mówiłam jeszcze w tym tygodniu będę pisała. Tym razem chciałabym napisać coś odnośnie Nowego roku. Wszyscy zawsze tak się nim zachwycają. mają dosyć poprzedniego, bo przyniósł im cierpienie lub smutek, albo po prostu dążą do przodu nie nie mogą się doczekać zmian. Jak jest ze mną. w sumie, to sama nie jestem pewna. W dzieciństwie zawsze było wielkie zamieszanie wokół Sylwestra, a jeżeli chodzi o Nowy Rok... To nie był on jakoś super hucznie obchodzony. W prawdzie na nocnym niebie robiło się jasno i kolorowe światełka migały między gwiazdami (jeżeli akurat nie padało, a jeśli padało, to między płatkami śniegu), ale nie było to żadne wielkie wydarzenie. Nie szło się do szkoły. Tyle. W późniejszych latach chodziłam na imprezy sylwestrowe do znajomych. Bawiłam się zawsze dobrze, tańczyłam, śmiałam się i życzyłam, żeby następny rok był chociaż tak dobry jak mijający, a najlepiej lepszy.
  W tym roku zostaję w domu i spędzam Sylwestra z Fizyką. Jedynym moim prawdziwym ukochanym. Później puścimy sobie maraton horrorów (jeżeli tylko uda mi się namówić tatę na to) i to będzie moje świętowanie. Oczywiście bracia nie pozwolą mi zapomnieć o fajerwerkach i jeszcze przed północą usłyszę kilka razy wołanie, żebym popatrzyła, bo ktoś się zebrał i puszcza.
  Jak widać moje tegoroczne obchody Sylwestra i Nowego Roku nie będą wyjątkowe, niezapomniane może tak (w końcu przygotowania do Olimpiady Fizycznej trwają i fajnie byłoby pamiętać, to czego się wtedy nauczę - znając życie będzie to prąd stały albo magnetyzm, nie najprostsze tematy więc warto je dobrze przerobić), ale za to jest coś co mi się podoba w Nowym Roku, a mianowicie - POSTANOWIENIA.
  Wszyscy je wymyślają, obiecują sobie nie wiadomo jakie cuda, a tak naprawdę niewiele z tego wychodzi. Jednak zwyczaj jest jak najbardziej fajny. Sama praktykuję go od wielu lat. W tym roku nie mam zamiaru zmieniać tradycji. Tyle, że poza postanowieniami dodam jeszcze wyzwanie książkowe. Znalazłam je na Facebooku, kilku moich znajomych dołączyło do wydarzenia, więc postanowiłam zobaczyć co się dzieje. Okazało się, że jest to wyzwanie, którego grafikę widziałam już na jakiejś innej stronie. Bardzo mi się spodobało, ponieważ wymusza na mnie większą systematyczność w czytaniu, z czym jest u mnie krucho. Z resztą można to spokojnie zauważyć patrząc na to z jaką częstotliwością pojawiają się moje recenzje na blogu.Z realizacją niektórych punktów będę miała nie mały problem, ale postaram się znaleźć książki odpowiadające każdej pozycji. W ogóle na początku myślałam, że do każdego podpunktu należy wybrać książkę (i postaram się tak to zrealizować, w końcu więcej czytania, to więcej przyjemności), ale gdyby miało mi się to nie udać (matury w maju, Olimpiada Fizyczna 11 stycznia itd.) to zrealizuję chociaż grupami kilka warunków jedną książką. Bardzo zachęcam do zabawy, bo może być bardzo fajnie (na grafice macie adres bloga, z którego wzięłam wyzwanie). :) Napiszę jeszcze, że chcę się podjąć przeczytania 100 książek, które trzeba znać według BBC. Niedługo postaram się opublikować post na ten temat, albo może zrobię osobną stronę na ten temat. jeszcze nie wiem, ale na pewno coś takiego będzie.
  A wracając do postanowień noworocznych, nie byłabym sobą, gdybym kilku nie miała. Nie rozumiem ludzi, którzy mają miliony postanowień na Nowy Rok. Ciężko jest się trzymać tak dużej ilości ograniczeń, jeżeli mocno ingerują w nasze życie. Zmiany należy wprowadzać, ale dlaczego wszystkie na raz?  A teraz moje postanowienia:
  I garstka wyjaśnień. Możecie pomyśleć, że jestem bardzo leniwa, dlatego chcę więcej spać. Może coś w tym jest, ale nie zmienia to faktu, że sen jest towarem deficytowym w moim życiu. Jeżeli w roku szkolnym śpię więcej niż pięć i pół godziny, możemy śmiało mówić o odpoczynku, a bardzo często zdarza mi się spać koło czterech godzin. Nie jest top ani zdrowe, ani praktyczne, bo cały czas chodzę zmęczona. Jedynie porządny zastrzyk adrenalino stawia mnie na nogi.
  Zadbam o siebie. Tak, to dość ważne. W ostatnim czasie prawie nie przejmuję się ani swoim wyglądem, ani stanem zdrowia (na szczęście nie choruję, więc nie jest jeszcze tragicznie). Wiem, że muszę zmienić tryb życia, jeść regularnie, m. in. śniadania, jakiś ciepły posiłek w ciągu dnia i żeby to nie było jedno i to samo. No i zbliża się studniówka, fajnie byłoby gdybym dobrze wyglądała. wiem, że w trzy tygodnie nie zmienię się aż tak bardzo, ale jeżeli będę systematycznie o siebie dbała, może będzie lepiej, np. za pół roku.
  Jeżeli chodzi o uśmiech, jest on symbolem szczęścia i, niestety, w ostatnim czasie dość rzadko gości na mojej twarzy. Jak już kiedyś pisałam, chcę być szczęśliwym człowiekiem, a uśmiech to taki najprostszy sposób na okazywanie radości.
  Teraz lekka zamiana punktów, będę jeździć na rowerze. Bardzo to lubię i z reguły jeździłam dość dużo, ale w czasie ostatniego roku mój rower nie był zbyt często używany. Byłam tylko na kilku wycieczkach rowerowych i nie jeździłam sama, dla siebie, dla przyjemności. Czas to zmienić i może odwiedzić kilka pobliskich miasteczek, coś pozwiedzać.
  I najważniejsze z moich postanowień - ogarnąć się. Może brzmi to dziwnie, trudno, ale muszę się wreszcie ogarnąć, poukładać swoje życie, podjąć jedne z ważniejszych decyzji w moim życiu i cieszyć się z niego. Nie najlepiej to wygląda, jeżeli w klasie maturalnej jeszcze nie wie się, na jakie studia chce się pójść, co chce się robić w życiu, a podejmowanie decyzji nadal przeraża, dlatego odwleka się je w czasie jak najdłużej. No i muszę się ogarnąć z prowadzeniem bloga, z Olimpiadą, z maturą i wieloma innymi rzeczami, których już nie wypisałam, bo byłoby ich zbyt dużo i można by mnie było posądzić o hipokryzję, bo krytykuję ludzi, którzy mają dużo postanowień, a sama robiłabym dokładnie to samo.
  Na koniec chciałabym Wam jeszcze życzyć szczęśliwego Nowego Roku i udanej zabawy sylwestrowej (i dużo metalu, metal zawsze spoko). Trzymajcie się ciepło. Do zobaczenia za rok. :)



W słuchawkach:

12/28/2014

I po świętach...

Witajcie kochani!
  W czasie świąt dużo się wydarzyło. Przede wszystkim mogę się popisać nowym tabletem.Może dzięki niemu uda mi się pisać systematyczniej? Kto wie. Fajnie by było, ale niestety nie mogę nic obiecać. Powiem tyle. Będę się starała, a co z tego wyjdzie, zobaczymy.
  A wracając do świąt. To zawsze wprowadzają mnie one w niepowtarzalną atmosferę. Tyle się wokół mnie dzieje. Wszyscy są uśmiechnięci i mili dla siebie. Tak ja zawsze wspominałam moje święta. W tym roku uświadomiłam sobie, że nie wszyscy mają tyle szczęścia co ja i nie ość, że stresują się przed święta, to odbija się to na nich w czasie Bożego Narodzenia, a także później. Trochę przeraża mnie fakt, że zapominamy o co tak naprawdę chodzi w czasie świąt. A chodzi przecież przede wszystkim o spędzenie miło czasu z rodziną i odpoczynek od codziennych trosk. Tymczasem, nawet gdy spotkałam się z garstką znajomych, poczułam ich zdenerwowanie, podirytowanie i w gruncie rzeczy smutek. Nie mówię, że sama święta spędziłam, tak jak powinno się je obchodzić, ale przynajmniej się starałam. To samo cała moja rodzina. W prawdzie czułam się trochę smutna samodzielnie obierając choinkę, a później siedząc z herbatą i ciastem nad fizyką, gdy cały świat zamknął się na mnie i zostałam sama ze swoimi myślami, to Wigilię spędziliśmy bardzo miło.
  Ale to nie czas i nie miejsce, żeby użalać się nad sobą. Teraz mamy radosny czas już poświąteczny. Czas dla większości dzieciaków moim wieku, a nawet dużej części osób starszych ode mnie, wolny. Teraz przydałoby się nadrobić wszystkie nieprzespane noce, które poświęciliśmy na naukę. Przede mną jeszcze dwa bardzo intensywne tygodnie nauki do Olimpiady Fizycznej Już nie mogę się doczekać całych dni i nocy przesiedzianych nad książkami!


  Zapomnijmy na razie o szkole, nauce a przenieśmy się o baśniowego świata fantasy, do Śródziemia, gdzie pewien hobbit imieniem Bilbo kontynuuje soje przygody. Tak, widziałam najnowszego "Hobbita" i chcę się z Wami podzielić moją opinią, póki temat jest świeży. :)
  Na "Hobbicie" byłam przedpremierowo na nocnym maratonie filmowym w Cinema City. Wiem, że takie maratony odbyły się w całej Polsce, w wielu różnych kinach. W samej Łodzi były przynajmniej trzy kina, które zorganizowały nocne maratony. To bardzo dobry sposób, żeby zarobić na ludziach więcej, niż na samym "Hobbicie: Bitwie Pięciu Armii", przecież warto sobie przypomnieć co było w poprzednich częściach, jak potoczyła się akcja i na czym się skończyła. Tak, tak. Piszę to i sama śmieję się w ekran. W końcu chyba nikt tak naprawdę nie oglądał filmu, żeby poznać zakończenie "Hobbita", a przynajmniej mam taką szczerą nadzieję (choć pewnie się trochę przeliczę; szkoda...).
  Historię Bilba znam jeszcze z gimnazjum. Była to jedną z chętniej przeczytanych przeze mnie książek w tym okresie (jeszcze wtedy nie pałałam miłością do czytania, ale "Hobbit" i tak mi się podobał). Było to coś odmiennego od pozostałych lektur szkolnych i właściwie jedno z moich pierwszych spotkań z fantasy. Stare czasy, gdy nie znałam za wielu książek, nie znałam kilku uniwersów, nie wiedziałam co tracę. Ale już po wszystkim. Teraz czytam książki, zanim zobaczę filmy, jeżeli tylko wiem, że film jest na podstawie książki.
  Wracając do "Hobbita". Ostatnim razem, gdy widziałam "Pustkowie Smauga" zastanawiałam się jak Peter Jackson ma zamiar całą pozostałość umieścić w trzygodzinnym filmie. Wydawało mi się to niemożliwe do zrealizowania. Niestety się nie myliłam. Byłam niemile zaskoczona gdy po jakichś dwóch godzinach i piętnastu minutach zobaczyłam napisy końcowe. W prawdzie miałam rację, że film będzie krótszy, ale w głębi duszy, tak naprawdę, liczyłam na to, że nie będę miała racji. Czyli trochę się zawiodłam...
  Jeżeli chodzi o akcję niestety też nie mogę jej przedstawić w samych superlatywach. Rozumiem, że film ma być o bitwie, ale można było to pokazać trochę inaczej. Gdy razem ze znajomymi wymieniałam opinie na temat tej interpretacji "Hobbita". Wszyscy mieliśmy wrażenie, że niewiele się działo, a większość czasu poświęcone było na zebranie armii na miejscu bitwy i walka. Nie umniejszam samym wydarzeniom, ani bitwie, która musiała się odbyć tak samo jak w książce, ale mogło to mieć inną postać i byłoby (moim zdaniem) zdecydowanie lepiej.
  Jeżeli chodzi o animacje. Te były jak zwykle na wysokim poziomie. I muszę powiedzieć, że lepsze niż w drugiej części ekranizacji (oczywiście poza smokiem, który w "Pustkowiu..." był dopracowany). Szczerze powiedziawszy, do tej poty ciekawi mnie, ilu statystów zaangażowano do odegrania bitwy a ilu z nich dorobiono komputerowo.
  Jeżeli chodzi o muzykę, mam dziwne wrażenie że tym razem cały świat nie będzie się zachwycał jedną z piosenek z filmu. Mogę się mylić, ale sama nie widzę tam jakiegoś muzycznego odkrycia.
  Za to mogę śmiało powiedzieć, że podobała mi się gra aktorska Richarda Armitage, który grał Thorina. Bardzo dobrze pokazany był obłęd, jaki go ogarnął i pożądanie do Arcyklejnotu. To naprawdę robiło wrażenie. Nie wydawało się udawane, ani sztuczne czy wyćwiczone, ale szczere i prawdziwe, a chyba właśnie o to chodzi. ;)
  Nie mogę oczywiście zapomnieć o rzeczach, które powinny mnie oburzyć, a jedynie rozśmieszyły, a także zdradzić co nieco o filmie. Chodzi o Legolasa. Nie dość, że skończą mu się strzały (tak wiem, w przypadku tej postaci jest to ogromny spojler czy jak to się tam pisze), to jeszcze łamie on podstawowe prawa fizyki odbijając się w górę od spadających w dół kamieni. No i oczywiście nie można zapomnieć nieścisłości dotyczącej lotu Legolasa na orle. Najpierw trzymał go bodajże za ramiona a chwilę później za nogi tak, że mógł strzelać z łuku. Zapytacie jak to jest możliwe? Jetem Legolas, jestem elfem, mnie wolno więcej. Tyle.
  Jest jeszcze jedna rzecz, która mi się nie podoba. Chodzi o komercję (od tego zaczęłam i na tym skończę). Film może nie należy do najgorszych, ale w porównaniu z pozostałymi dwoma częściami wypada słabo. A ludzie nawet jeżeli zapoznają się z negatywnymi opiniami w internecie czy usłyszą niepochlebne opinie od znajomych i tak pójdą zobaczyć ostatnią część "Hobbita", bo skoro już widzieli dwie poprzednie, to nie wypada nie poznać trzeciej. Sama pewnie też bym tak do tego podchodziła, gdybym nie wybrała się na pokaz przedpremierowy. A tak poza tym, to jestem dobrym przykładem na to, jak ludzie wyczekiwali tego filmu, jak ogromne mięli co do niego nadzieje i ile od niego oczekiwali. Na taki film trzeba po prost pójść i tyle.
  A teraz przyszedł czas na ocenę. Mimo, że tak narzekałam na tą część "Hobbita", to nie jest ona taka zła, no i jest to "Hobbit", więc moja ocena nie może być niska, dlatego będzie to takie słabe, ale zawsze ■■■■■■■■□□□ (siedem na dziesięć).


  A jeszcze nawiązując do świąt. Jest jedno ciasto, które kojarzy mi się bezwzględnie z Bożym Narodzeniem, a jest to piernik. Miękki, aromatyczny. Niebo w gębie. Wielu ludziom piernik kojarzy się z ciastem, które potrzebuje czasu, żeby być dobrym. W mojej rodzinie piernik, albo nigdy nie wytrzymywał tyle ile miał, albo po prostu nie smakował nam twardy. Ja nie wiem, nie pamięta, powiem jedynie, że piernik jest robiony na dzień przed świętami, cały dom pachnie przyprawami korzennymi przez kilka dni. Na tegoroczne święta po raz pierwszy odważyłam się samodzielnie zrobić to ciasto. Mojej mamie nigdy nie wychodził (zawsze był zakalec), dlatego od wielu lat był kupny, z papierka. Z tego też powodu miałam wiele obaw, zanim wzięłam się za pieczenie. Jak się później okazało, niepotrzebnie. A teraz mój przepis. :)

Składniki:
- 250g masła,
- 1 gorzka czekolada (o wysokiej zawartości kakao, u mnie 65%),
- 200g miodu (można użyć więcej ub mniej w zależności od upodobań,u mnie w domu schodzi raczej więcej niż mniej),
- 25g przyprawy do piernika,
- 200g mąki pszennej,
- 4 jajka,
- 50g cukru,
- 2,5 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia.

Przepis jest naprawdę prosty. Na początku masło, czekoladę i miód podgrzewamy, czekamy aż wszystko się roztopi i połączy ze sobą. Musimy cały czas mieszać, aby cukier z miodu ani czekolady się nie krystalizował. Ja podgrzewałam bezpośrednio w garnku, ale podejrzewam, że w kąpieli wodnej również byłoby dobrze. Przestajemy podgrzewać, zanim dojdzie do zagotowania. Następnie ubijamy na puszystą masę jajka i cukier. A na sam koniec łączymy wszystko ze sobą. Gotowe ciasto przelewamy do blachy nasmarowanej tłuszczem i wysypanej mąką lub bułką tartą .Pieczemy w temperaturze 175ºC przez 30 do 40 minut.
Cista starcza na blachę 10x40cm. Po upieczeniu jest bardzo aromatyczne i świetnie smakuj z ciepłą herbatą.Oczywiście jeśli chcecie możecie przełożyć piernik konfiturą czy powidłami, a także polać go polewą czekoladową, ale ja wolę go w czystej postaci. Smacznego! :)

  To by było tyle na dzisiaj, jestem pewna, że w najbliższym tygodni pojawi się kilka postów, więc do zobaczenia!




W słuchawkach:

12/22/2014

Świątecznie

Witajcie kochani!
  Wiem, że bardzo długo nie pisałam, ale klasa maturalna ma swoje przywileje. Cały czas spędzam nad książkami, a wolne chwile poświęcam na sen i odpoczynek.Mam bardzo dużo rzeczy do nadrobienia, widziałam wiele filmów i choć nie czytałam jakoś dużo, jest kilka książek o których chciałabym napisać. Na razie mogę jedynie przeprosić, za aż tak długi okres przerwy i obiecać, że postaram, się pisać systematyczniej. Postaram się dodawać hipotetyczne daty do ważniejszych wydarzeń, o których będę opowiadała (dlatego nie przestraszcie się, jeżeli nagle pojawi się wpis z października, albo listopada).

  Teraz mogę życzyć Wam jedynie Wesołych Świąt!

EDIT: Tutaj było zdjęcie mojej niewyraźnej choinki, a teraz jest taka galaktyczna, która dużo bardziej mi się podoba i oddaje magię świąt!



Tym razem muzyka nie z moich słuchawek, ale i tak urocza. Jeszcze raz wesołych!


10/04/2014

Czarownice nie są takie złe

Hej!
  Dzisiaj chciałabym przedstawić Wam moją opinię odnośnie filmu "Czarownica", który wywołał we mnie nie małe emocje. Zapraszam do czytania. 
  Zacznę może od tej bardziej komercyjnej strony. O tym filmie mówili chyba we wszystkich mediach. Nie znam osoby, która nie słyszała o nim, albo nie kojarzył roli Angeliny Jolie jako Diaboliny. Każdy znał plakat, który mnie osobiście nie bardzo przypadł mi do gustu.Chodzi o ten główny - białe tło, Diabolina na planie głównym, a w jej czarnych szatach uśpiona królewna z trzema dobrymi wróżkami. Może nie jest brzydki i zapada w pamięć, ale były lepsze. Przynajmniej ja tak uważam. Były bardzie mroczne, w innym ujęciu, albo chociaż takie, które nie ucinają Angelinie Jolie głowy i rogów. Mnie udało się znaleźć, może nie najlepszy, ale inny plakat, specjalnie na potrzeby bloga.
  Ale skoro ten film był dobrze rozpoznawalny, wszyscy o nim słyszeli, to warto go obejrzeć, czy może to kolejny chłam, jakich niemało?
  "Czarownica" to film reżyserii Roberta Stromberga, który na nowo opowiada historię śpiącej królewny ukazując ją z tej niecodziennej strony. tak właściwie pokazuje bardziej historię złej i okrutnej czarownicy, niż królewny. Pomysł może trochę oklepany, ale i tak zawsze mi się podobał, więc i tym razem przypadł mi do gustu.
  Potężną Diabolinę, która rzuciła bezwzględny urok na biedną Aurorę poznajemy jako małą dziewczynkę, nastolatkę. Jest wesoła, znana i lubiana. Osierocona przez rodziców żyje w pełnej harmonii z mieszkańcami swojej magicznej krainy. Sąsiadami czarodziejskich postaci są rządzeni przez króla Henry'ego ludzie. Oba światy przez lata funkcjonują obok siebie, nie mieszając się nawzajem w swoje sprawy. Jednak po wielu latach pokoju chciwy król zapragnął bogactw, które oferowały czarodziejskie ziemie. Podbicie tajemniczej ziemi mlekiem i miodem płynącej staje się głównym celem  królestwa. Ludzie nie ustaną, dopóki nie zawładną tą krainą. Równolegle do tego rozgrywa się prywatna historia miłości i zdrady, których bohaterka doświadczyła ze strony pewnego chłopca.
  Efekty specjalne mnie zachwyciły. Wszystko naprawdę wydaje się być bajkowe i zaczarowane. Właśnie dlatego tak bardzo lubię filmy teoretycznie skierowane do dzieci. Reżyserzy i scenarzyści nie chcą jedynie zadowolić młodych odbiorców, ale także ich rodziców i innych starszych widzów. I choć spotkałam się z opiniami, że ci starsi nie znajdą tutaj wiele dla siebie, sama znakomicie się bawiłam. W "Czarownicy" ukazana jest przemiana głównej bohaterki, tego jak staje się zła, jej duszę ogarnia smutek i złość, a następnie jak staje się znów dobra. Pokazane jest również coś, co nie zdarza się zbyt często, a mam namyśli to, że to nie zaczarowane stwory są złe, a ludzie, ich chciwość i dążenie do sukcesu po trupach.
  Film ten ukazuje uczucia, relacje jakie panują między ludźmi. To jak załatwia się sprawy w "dorosły" sposób i jakie są tego konsekwencje. Gra Angeliny Jolie nie ma sobie nic do zarzucenia. Aktorka bardzo dobrze wcieliła się i w łagodną Diabolinę, a także  w okrutną Czarownicę. Każdemu, kto jeszcze nie miał okazji zobaczyć "Czarownicy", gorąco polecam. Nie często zdarza się film takiej klasy. Moja ocena ■■■■■■■■□□ (osiem na dziesięć). 
 

  A tak obiegając, ale tylko troszeczkę od tematu "Czarownicy" przez prawie cały film zastanawiałam się, czy mnie również byłoby dobrze w tak bladej cerze i z tak wyraźnie zarysowanymi kościami policzkowymi. Angelina Jolie wyglądała w tym filmie zabójczo i wiele dziewczyn dałoby naprawdę dużo, żeby tak wyglądać. Sama Jolie nigdy mi się jakoś specjalnie nie podobała. Musiała mieć dobrze, ale to naprawdę dobrze dobrane światło i znając życie być solidnie podkolorowana w Photoshopie, czy innym programie do obróbki zdjęć, a w tym filmie podziwiałam jej wygląd przez większość czasu. I te mocno zielone, hipnotyzujące oczy. Po prostu bajka. 
   Trzymajcie się ciepło i oglądajcie dużo dobrych filmów. :)



W słuchawkach:

9/23/2014

Mistrzowskie granie

Hej kochani!
   W poprzednim tygodni nie napisałam, dlatego doszłam do wniosku, że mamy teraz najwyższy czas, żeby się za to zabrać. Do tej pory zawodziła u mnie organizacja czasu, ale liczę na to, że wszystko się zmieni, gdy tylko wdrożę się w system pracy. Wczoraj poznaliśmy sposób na dobre zarządzanie czasem. Najpierw należy wypisać wszystkie sprawy, które mamy do zrobienia, potem ocenić każdą w skali od jednego do dziesięciu pod dwoma względami. Najpierw jak bardzo jest ważna, a potem jak pilna. Podobno funkcjonuje to naprawdę dobrze, jak tylko człowiek się do tego przyzwyczai. Jeżeli chodzi o mnie, na razie nie jest ciekawie, jeżeli chodzi o samo wypisanie wszystkich spraw, nie mówiąc już o ich ocenie. To za dużo naraz, szczególnie, że mam dużo spraw pilnych i ważnych, do czego nie powinno się dopuścić. Ale się nie poddaję. Może kiedyś mi się uda. Dzisiaj znów spróbuję, jest szansa, że tym razem będzie lepiej.
  Nie pisałam też przez nagromadzenie wielu różnych wydarzeń. Najważniejszymi z nich były mecze Polaków. Nie było możliwości, żebym któregoś nie zobaczyła. A kiedy się zaczynały nie mogłam skupić się na niczym innym niż nasi siatkarze. Mecze kończyły się późno, a ja padałam na twarz ze zmęczenia, następnego dnia próbując nadrobić zaległości, których narobiłam sobie przez oglądanie naszych zwycięstw. Nie mówię, że byłam z siebie dumna, ale nie mogłam przegapić ani jednego spotkania. Źle bym się z tym czuła. Żałuję tylko, że nie miałam możliwości zobaczenia ich w akcji na żywo. Grali w Łodzi i wielu moich znajomych było na meczach, nie zawsze kojarząc nazwiska wszystkich zawodników... Ale świat jest niesprawiedliwy i nic na to nie poradzę.
  Jest jeden mecz, który wszyscy mogliśmy zobaczyć – mecz finałowy. To było coś niesamowitego. I choć pierwszy set nie szedł po naszej myśli, zaprezentowaliśmy naprawdę niesamowicie wysoki poziom siatkówki i zasłużyliśmy na tytuł MISTRZÓW ŚWIATA. Razem z tatą nagraliśmy mecz i jeszcze przez długi czas będziemy się mogli cieszyć z tej spektakularnej wygranej. Gdy wczoraj oglądałam w internecie wywiady, najbardziej spodobała mi się postawa Winiarskiego, który mówił, że oni bawili się tym meczem. Nie byli zestresowani (aż tak bardzo), bo czuli, ze zasłużyli na miejsce w finale, dlatego chcą mieć choć trochę przyjemności z tego spotkania. Dla mnie to coś pięknego. Poziom który zaprezentowali był najwyższy wśród meczy, które grali w czasie tych mistrzostw. Byłam pod naprawdę ogromnym wrażeniem, gdy widziałam nawet Piotrka Nowakowskiego, który nie stresował się (wszyscy wiemy, że to on najbardziej przejmuje się własnymi błędami i przez to popełnia ich więcej). A gdy wygraliśmy... Może nie skakałam z radości, ale po prostu się uśmiechałam. Tak, uśmiechałam się i nie mogłam przestać. Powtórzę jeszcze raz – to coś niesamowitego. Jedyną rzeczą, która może nas wszystkich trochę zaskoczyć jest fakt, że aż tylu siatkarzy postanowiło zakończyć swoją karierę w reprezentacji. We wcześniejszych zapowiedziach miało być ich dwa razy mniej niż się później okazało. Zdążyłam się już pogodzić z odejściem od siatkówki Zagumnego i Ignaczaka, ale gdy dołożyli mi do tego Wlazłego i Winiarskiego, zrobiło mi się strasznie przykro... Ale szanuję ich decyzję i choć pewnie nie zobaczę ich już w akcji, to może choć wśród kibiców na meczach ich młodszych kolegów? ;)
  W czasie tego weekendu dodatkowo działo się dużo. Całą sobotę byłam poza domem na rajdzie pieszym i rowerowym, byłam na Tour de Kalonka. Jest to coroczni rajd organizowany przez stowarzyszenia im. św. ojca Pio w Kalonce. Domyślam się, ze wszystkim to bardzo dużo powiedziało i nie muszę opisywać o co chodzi. :)
  A teraz tak na serio. Zacznę może od tego, gdzie leży Kalonka. Kalonka jest wsią (tak, raczej to wieś) położona na wschód od Wódki, gdzie mieszkają moi znajomi. Obie te miejscowości znajdują się na terenie Parku Krajobrazowego Wzniesień Łódzkich. Główną ideą tego rajdu jest poznanie terenu Ziemi Łódzkiej i spędzenie czasu w aktywny sposób. Oczywiście cała akcja ma też drugie dno, można wspomóc wiele organizacji wpłacając pieniądze. Od każdego uczestnika na początku pobierana jest opłata, dzięki której możliwe jest sfinansowanie choć w małej części tej akcji, zagwarantowanie nam przypinek, zalewajki i wody po rajdzie.
  W tym roku sama pojechałam do Kalonki. Nie było żadnych moich starych znajomych. Jedni wybrali wesele, inni uznali, ze to za daleko, a jeszcze inni nie przyszli po prostu, choć co roku bywali. W każdym bądź razie zostałam sama. Czułam się tylko trochę opuszczona, ale gdy włączyłam sobie muzykę nie było problemu i żwawo mi się maszerowało. W czasie jednego z postojów wymieniłam kilka zdań z chłopakiem wyższym ode mnie o głowę, który wyglądał, jakby przyjechał na rajd rowerowy. Wydał się sympatyczny, dlatego postanowiłam mu się przedstawić. Ma na imię Patryk i okazało się, że jest ode mnie dużo młodszy – chłopak chodzi do drugiej klasy gimnazjum. Mimo to dobrze mi się z nim rozmawiało do końca rajdu. Przyjechał na Czarna Trasę (najtrudniejszą i najdłuższą trasę rowerową), ale coś przy łańcuchu mu się popsuło (nie był w stanie dokładnie określić co) i był skazany na trasę pieszą. Można i tak. Dla mnie gdyby nie tępo jakim szliśmy (a wlekliśmy się niemiłosiernie), wszystko było naprawdę fajne.
  Po powrocie z trasy zjadłam ciepłą zalewajkę (która mogła się okazać żurkiem!) i zaczęła się loteria fantowa. Rowery, poduszki, weekendy w Kotlinie Kłodzkiej, zestawy kosmetyków, okolicznościowa musztarda i wiele więcej. Mnie nie udało się nic wygrać. Takie moje szczęście. Były za to osoby, które wygrywały po kilka razy, co mnie trochę zasmuciło. Doszłam do wniosku, że to trochę nie fair, gdy widzę, jak ktoś podchodzi trzeci czy czwarty raz odebrać nagrodę. Ale co zrobić. Jak to powiedział ksiądz prowadzący – póki palce u rąk nie będą równe, nie będzie sprawiedliwości na tym świecie. Mimo to dobrze się bawiłam.
  Jedyna rzecz, na której rzeczywiście się zawiodłam był czas trwania. Zawsze wszystko kończyło się koło 16, czasem później. A w tym roku koniec był przed 15. Gdy ktoś został pomagać w sprzątaniu mógł wyjechać koło 15.10. Byłam tym zawiedziona, ponieważ na miejsce przyjechałam autobusem, który jeździ raz na trzy godziny i musiałam czekać, czekać półtorej godziny, sama. Na szczęście udało mi się spożytkować ten czas użytecznie. Uczyłam się na angielski i zaczęłam badać przebieg zmienności jednej z funkcji. Wiem, że to brzmi przerażająco, ale gdyby nie to, mogłabym się za to nie wziąć jeszcze długo.
Szczęśliwie wróciłam do domu po dwóch i pół godzinie od zakończenia Tour de Kalonki i zaraz wychodziłam do strefy kibica na mecz Polska-Niemcy. Nie będę go opisywać. Powiem tylko, ze atmosfera, jaka panowała na miejscu była super, mogę się tylko domyślać, że na stadionach jest jeszcze lepiej.
  W niedzielę spotkałam się ze starymi znajomymi. Chodzimy do różnych szkół, dlatego nie mamy ze sobą kontaktu na co dzień. Porozmawialiśmy trochę o maturze i o tym co wydarzyło się w naszych życiach. Część rzeczy była radosna, inna mniej, ale najważniejsze, że wszystko zmierza ku dobremu i idzie do przodu.
  A teraz będę kończyć. Nie mogłam spać, więc żeby nie marnować czasu postanowiłam napisać na blogu w środku nocy. Mam nadzieję, ze nie popełniłam jakiś rażących błędów językowych przez wczesną porę. Już niedługo będę się musiała zbierać na taniec, z którym nadal się męczę. A to nie ważne. Trzymajcie się ciepło i do zobaczenia (mam nadzieję) w czasie weekendu.



W słuchawkach:


Wszystkich mieszkańców Łodzi zachęcam również do głosowania na projekty do Budżetu Obywatelskiego. 
http://budzet.dlalodzi.info/

9/10/2014

Nowe przygody w starej szkole

Hej kochani!
  Na początek chciałabym Was bardzo, ale to bardzo przeprosić, za to, że nie napisałam w weekend. Bardzo chciałam. Nawet kilka razy się za to zabierałam, ale wyszło jak zwykle. Nałożyło mi się kilka dłuższych prac, na głowę spadły tony obowiązków, a do tego mam jeszcze nie jeden problem do rozwiązania... Ale nie ma co na razie narzekać, lepiej opowiedzieć o kilku fajnych akcjach, w których brałam udział w poprzednim tygodniu.
  Zacznę od akcji "Przygarnij książkę" Antykwariatu Pasja czytania. Antykwariat ten co jakiś czas organizował wielkie wyprzedaże książek. Tym razem akcja była jednak wyjątkowa. Antykwariat ten ma być już niedługo zamknięty i akacja łączyła się z wyprzedaniem całych zbiorów i likwidacją. Gdy tylko usłyszałam o tej akcji postanowiłam ją wspomóc. Tak też zrobiłam. W piątek 5 września poszłam przed szkołą (na dziesiątą) na początek akcji (zajęcia zaczynałam o jedenastej, ze względu na fakt, że w przyszłości przez trzy pierwsze godziny w każdy piątek będę miała próbne matury, ale dwa pierwsze tygodnie mam spokój od tego).
  Na miejscu nie byłam o równej godzinie. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, ze z dziesięć czy piętnaście minut przed dziesiątą. I natknęłam się na tłum ludzi już przeglądając książki. Byłam naprawdę zszokowana, ze otworzyli wcześniej i, że aż tyle osób przyszło na sam początek. Weszłam do środka antykwariatu i zaczęłam się rozglądać za czymś co mogłoby mnie zainteresować. Miałam już pełną siatkę książek i stałam między dwoma regałami w tłumie ludzi, przez który nie łatwo było się przebić. Za całą, pełną siatkę książek zapłaciłam 15zł, zgodnie ze wcześniejszymi ustaleniami. 
  Wzięłam kilka książek dla siebie, zbiory zadań do fizyki, matematyki, jedną książkę do chemii dla brata, parę lektur szkolnych, żeby łatwiej mi się później opracowało.Wzbogaciłam się o stertę książek, z których będę korzystała jeszcze przez kilka najbliższych lat, a do tego op książki, które bardzo chętnie przeczytam. Ja zyskałam i zyskał antykwariat, który choć chyli się ku upadkowi, na tej ostatniej drodze mógł trochę zarobić.  
  Dodam jeszcze tylko, że liczba osób biorących udział w kacji była oszałamiająca, a efekty jakie uzyskano szokują mnie do tej pory. W ciągu dwóch dni (piątek i sobota) udało się przygarnąć
- prawie 4 wielkie regały,
- 40 małych i 10 dużych kartonów,
- kilkaset reklamówek.
Wszystko oczywiście wypełnione po brzegi książkami. W sumie około 8000 książek znalazło nowych właścicieli. Ale to nie wszystko. Jeszcze zostały książki do wyprzedania. Będzie je można kupić za grosze jeszcze do 19 września. Bardzo zachęcam każdego kto znajdzie czas do poniedziałku do piątku od 10 do 18, żeby chciaż zajrzeć, co się uchowało i może zaadoptować jakąś bezpańską książkę? Jeśli możecie odwiedźcie Antykwariat "Pasja Czytania" - ul. Piotrkowska 132, Łódź. Nic na tym nie stracicie, a może uda się znaleźć jakąś fajną książkę? :)
   Jest jeszcze jedna akcja (nie jestem pewna, czy można to nazwać w ten sposób), o której bardzo chciałabym napisać. Chodzi mi o wycieczkę rowerową. Już trzeci rok z rzędu w Łodzi organizowane są wycieczki tematyczne po mieście. Każdej jesieni są cztery wycieczki. Do tej pory brałam udział w trzeci (licząc niedzielną). I szczerze powiem, że znów sprawiają mi naprawdę dużo radości.
  Pierwszy raz byłam na takiej wycieczce dwa lata temu (gdy zaczynałam liceum). Byłam na dwóch wycieczkach, a potem się pochorowałam i nie mogłam wziąć udziału w trzeciej. Potem poszło już górki, bo to brak czasu, bo zimno, bo coś tam innego. W drugiej klasie ilość mojego wolnego czasu zmniejszyła się jeszcze bardziej, dlatego zrezygnowałam z wycieczek. W tym roku chciałam do nich wrócić. I wróciłam. Żałuję tylko, że sama, szczególnie, ze plany były inne. Miałam jechać razem z moim starym przyjacielem, ale pewnie uczy się do poprawek na studia. Nie mam mu tego za złe. szczególnie, że miło spędziłam popołudnie.
  Wycieczki te zaczynają się zawsze o 11 na Pasażu Schillera. Tam formujemy kolumnę, poznajemy przewodnika i mniej więcej trasę jaką będziemy jechać. Ruszamy. Co jakiś czas zatrzymujemy się przy ważnych miejscach, aby poznać ich historię, a właściwie historię naszego miasta. Tym razem tematyką wycieczki było Litzmannstadt Getto. Nieodłączna część mojego rodzinnego miasta. Poznaliśmy trochę szczegółów z życia w gettcie, dowiedzieliśmy się ciekawych rzeczy o miejscach, które codziennie mijamy i lepiej poznaliśmy Łódź. Jako miły akcent na koniec każdy dostał przypinkę (dzięki nim wiedziano ile nas było na wycieczce - 270 osób, dużo prawda? ;))
  Następna wycieczka rowerowa odbędzie się 5 października (tak, to też jest niedziela) o 11.00, jak zwykle na Pasażu Schillera. Tematem będzie Łódź Bajkowa. Ja ze swojej strony mogę tylko zachęcić. Sama postaram się być i poznać choć trochę historii tego pięknego miasta.
  Na koniec powiem jeszcze, że Polacy w niedzielę pokazali klasę wygrywając z Argentyną 3:0. A teraz z niecierpliwością i dużymi obawami czekam na mecz Polska - USA (zamiast robić rosyjski na piątek, bo w końcu Mistrzostwa Świata w Polsce są tylko raz, a rosyjski mam co tydzień). Obyśmy się nie przejechali na tym, że nie przegraliśmy jeszcze żadnego meczu. Drużyna Stanów Zjednoczonych jest mocna, a my mamy jeszcze trochę braków, które warto by nadrobić. 
  Narzekam na rosyjski, a nie mogłam napisać na blogu ze względu na cztery speeche z angielskiego, którymi obsypuje nas nauczycielka. Może nauczymy się mówić przed maturą? Tak ten rok zapowiada się ciekawie, w każdej części mojego życia szkolnego (nawet tańce są dla mnie udręką, gdy nie mam z kim tańczyć...). Ale jeszcze może być dobrze, albo przynajmniej lepiej, więc nie ma się czym załamywać. Trzeba iść do przodu i cieszyć się z tego, co jest tu i teraz.
  I tym optymistycznym elementem zakończę. Trzymajcie się ciepło. Następnym razem postaram się napisać bardziej w weekend. Pa!



W słuchawkach:

9/01/2014

Polska, biało-czerwoni

Cześć!
  W tym tygodniu znów zwlekałam z napisaniem. Jakoś tak wyszło. Przygotowania do rozpoczęcia roku szkolnego pochłonęły mnie tak bardzo, że nie zdążyłam nawet napisać. Tym razem nie będzie tutaj żadnej recenzji, filmowej, książkowej, ani tez żadnego przepisu kulinarnego. Po prostu mało robiłam, a większość czasu spędziłam na obijaniu się i kibicowaniu polskim siatkarzom.
  Od razu sprostuję. Nie, nie byłam na stadionie narodowym na meczu otwarcia Mistrzostw Świata w piłce siatkowej mężczyzn, na meczu Polski z Serbią w sobotę. Mecz oglądałam jedynie z fotela w pokoju z największym telewizorem w domu. W końcu to jedyny mecz, który będę mogła zobaczyć u siebie w domu bez dodatkowych opłat. 
  Wiem, że w internecie było już dużo zamieszania w związku z tym,a le sama muszę poruszyć ten temat, choć w kilku zdaniach. Bardzo, ale to bardzo nie podoba mi się, że nie ma powszechnego dostępu do Mistrzostw Świata. Nie da się opisać, ile razy wyrażałam swoje niezadowolenie na ten temat. Jest to złe i niedobre. Kropka. I nie możemy z tym nic zrobić. Ale nie tylko widzowie są tym oburzeniu. Jak donosi portal SPORT.PL Plamen Konstantinow (przyjmujący reprezentacji Bułgarii) nie chciał udzielić wywiadu telewizji Polsat, ponieważ zakodowała transmisje z mistrzostw świata. Do tego telewizja poprosiła go o nagranie zaproszeń na mecz, na co odparł: "Skoro bierzecie pieniądze od ludzi za możliwość oglądania meczów, to ja nie będę reklamował was za darmo". Ale jest jedna rzecz, którą doceniam. A mianowicie - darmowe strefy kibica. Mam to szczęście, że Łódź to dość duże miasto (do tego jeden z organizatorów Mistrzostw Świata, tutaj też odbędą się mecze, dokładnie między 10, a 20 września) i taka strefa kibica będzie tutaj dostępna dla wszystkich. Teraz wystarczy znaleźć kogoś, kto chodziłby ze mną na mecze Polaków, w tym jutrzejszy z Australią. Ewentualnie może uda mi się znaleźć kogoś, to ma telewizję od Cyfrowego Polsatu i wprosić mu się do domu. :P
  Drugą sprawą jaką chciałabym się zająć odnośnie meczu jest oczywiście gra naszych reprezentantów. Zacznę od tego, że bardzo żałowałam decyzji Antigi, aby Wrona i Ignaczak nie grali. Jeżeli chodzi o Wronę, to z czystej sympatii. Stara się być otwarty w stosunku do fanów i chętnie nawiązuje z nimi dyskusję, prowadzi swój oficjalny profil na Facebooku właśnie dla fanów i wydaje się sympatyczny, a do tego jest bardzo, bardzo przystojny. Spójrzcie tylko na gif, jak można go nie kochać. A co do Igły, dla mnie to on jest faworytem jeżeli chodzi o libero. Nie mam nic do Zatorskiego, ale wydaje mi się, ze Igła lepiej sprawdza się na tej pozycji. Mimo moich smutków z powodu braku tych dwóch siatkarzy, nasza reprezentacja pokazała klasę. Drużyna Serbii zawsze była naprawdę dobra, miałam sporo obaw przed meczem. Chciałam, żeby wygrali, ale nie sądziłam, że skończy się to tak, jak się skończyło, czyli 3:0 dla Polski (25:19, 25:18 i 25:18).  
  A nasi grali naprawdę dobrze. Coś co zauważyli komentatorzy już w czasie treningów dało się zobaczyć w czasie gry. Trener naszej Polskiej reprezentacji stawia na dobry, dokładny odbiór i wyprowadzenie skutecznego ataku, choć głownie na odbiór. A ten, muszę przyznać był na wysokim poziomie. Podziwiam Mateusza Mikę, który potrafił wyratować naszych reprezentantów z naprawdę ciężkich opałów. I do tego Winiarski, który już od jakiegoś czasu ma naprawdę dobrą passę i czuje się swobodnie w grze. No i oczywiście nasz atakujący - Wlazły. Ten ostatni odniósł dwa tygodnie temu kontuzję. Miał skręconą kostkę i wiele osób wątpiło, czy da radę wziąć udział w Mistrzostwach. Na szczęście już wszystko dobrze i mógł swobodnie atakować z dużą skutecznością. 
  Byłam bardzo dumna z naszych siatkarzy. Pokazali na co ich stać i odnieśli przy tym powalający sukces. Wszyscy się śmieją, że po prostu sprzyjał im wiatr na stadionie narodowym. Może to i prawda. Ale jest coś, co na pewno sprzyjała Polakom w czasie meczu. Mam na myśli kibiców. Tym razem było ich naprawdę dużo. I jak zwykle zaimponowali mi wykonaniem hymnu, jak zwykle ac apella i z ogromną siłą. Mój tata uważa (a ja sama się z nim zgadzam), że są mecze, które za siatkarzy wygrywają kibice. gdyby nie oni, mięliby małe szanse wygrać. Najbardziej to widać w meczach, które są bardzo wyrównane i kończą się wynikiem 3:2 dla nas, bo cała hala kibiców stała i krzyczała ile sił w płucach, aby ich dopingować.
  Sama bardzo chciałabym wziąć udział w tego rodzaju wydarzeniu. I choć (jak już wcześniej wspominałam) w Łodzi będą odbywały się mecze Mistrzostw Świata, sama nie wezmę w nich udziału. Bilety są za drogie na mój skromny budżet. Bardzo żałuję. Oglądanie siatkarzy na żywo, a w telewizji to zupełnie dwie różne rzeczy. Zupełnie inne emocje i przeżycia. Mogę jedynie czekać na następne mecze, które może uda mi się zobaczyć w strefie kibica. Czekam razem z Winiarskim i jego oczami, których nie da się opisać. 
  A tak poza tym, zaczął się rok szkolny. Nowa porcja pracy i załamań nerwowych przede mną. Tym razem, gdy jestem już w klasie maturalnej czeka mnie dużo ważnych życiowych wyborów. Na każdym kroku wszyscy będą mi powtarzać, że powinnam się uczyć i powtarzać. Ale mam jeszcze czas. Matura w maju, a mamy dopiero wrzesień, a wcześniej studniówka, która też mi się strasznie pokomplikowała i boję się, że przyniesie mi ogromne rozczarowanie. Ale daję jej jeszcze szansę i cytując klasyka ("Zemstę" Fredry): "Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba".
  To będzie wszystko, jeżeli chodzi o ten tydzień. Byliśmy jeszcze w Find Out w drugim pokoju, który podobał mi się mniej niż pierwszy, ale to mało istotne, ze względu na to, ze przybliżyłam wam już o co chodzi. Trzymajcie się ciepło (bo pogoda nie dopisuje) i do zobaczenia w weekend! 



W słuchawkach:

8/24/2014

Trochę chęci do życia

Witajcie kochani!
  Piszę w to niedzielne deszczowe popołudnie (jak zaczynałam było jeszcze popołudnie, pisanie to bardzo zajmujące zajęcie), ja mniej więcej co tydzień. Tym razem tydzień nie przyniósł mi wielu przygód, za to dużo czytałam i rysowałam. Trochę wyżyłam się artystycznie robiąc zakładki do książek, trochę zaniedbałam Kostkę Rubika, ale za to razem z rodziną zjedliśmy ponad 10 kilogramów polskich jabłek z polskich sadów od polskich sadowników, z czego jestem bardzo dumna! A teraz zapraszam na dwie książkowe recenzje.
  Zacznę chronologicznie, czyli do "Forresta Gumpa" Winstona Grooma. Zanim wybrałam te książkę minęło trochę czasu. Przejrzałam wszystkie elektroniczne książki jakie miałam i konsultując wybór z tatą wybrałam tę, sprzeczając się najpierw, czy nie zacząć jakiejś innej książki, może dla odmiany fantastycznej (nie żeby większość książek, które czytam należała do fantastyki, nie...). Postawiłam jednak na Forresta i nie zawiodłam się.
  Była to dla mnie bardzo szybka i przyjemna lektura. Wiele razy się uśmiechnęłam, wiele razy zachodziłam w głowę, ile trzeba by mieć szczęścia, żeby coś takiego przeżyć, albo chociaż część z tego. Można powiedzieć, że Forrest zrealizował wszystkie z popularnych celów, jakie ludzie przed sobą stawiają. No, może nie posadził drzewa, ale był w drużynie futbolowej, poleciał w kosmos, grał w kapeli, zakochał się i wiele, wiele więcej. Wszystkiemu temu towarzyszyły niesamowite przygody, bardzo często związane z jego głupotą. Nie krył się z tym, ani ze swoim podejściem do życia. Był dumny z tego kim jest i przeżył wspaniałe życie, choć nie raz żałował podjętych decyzji.
  Po lekturze tej książki postanowiłam znów zacząć zmieniać swoje życia. Tak, po raz kolejny chcę się wziąć za siebie, żeby później, po wielu latach mieć co wspominać. Nie znaczy to, że idzie mi to łatwo, stare przyzwyczajenia nie dają się tak szybko zmienić, a do tego nie jestem pewna, czy rzeczywiście chcę je zmienić, czy to tylko chwilowe natchnienie. Oczywiście, fajnie byłoby po latach powspominać z przyjaciółmi niezliczone przygody, wybryki, ale muszę też inwestować w swoją przyszłość. Starać się o studia, a w końcu już za tydzień kończą się wakacje, a ja zaczynam klasę maturalną. Wiem, ze ten rok stawia przede mną wiele wyzwań, nie takich o których będzie się pamiętać za 20 lat, ale zawsze wyzwań, które zmienią moje życie. Na lepsze, czy na gorsze, jeszcze nie wiem, ale na pewno zmienią. A ja znów próbuję wdrożyć w życie plan uśmiechu i ćwiczeń, żeby zmienić swoje ciało i umysł. Zobaczymy co z tego wyjdzie, nie sądzę, że dużo, szczególnie wiedząc jaką książkę czytałam zaraz po tej (o czym zaraz napiszę).
  Gdybym miała najkrócej jak potrafię opisać o czym opowiada książka, powiedziałabym, że o szukaniu swojego miejsca na świecie, szukaniu szczęścia. Taką podróż przebywa każdy z nas. Jedni napotykają na więcej przygód jak Forrest, inni na mniej. Takie jest życie. Ja oceniam tą książkę na ■■■■■■■□□□ (siedem na dziesięć). Dodam jeszcze tylko, że "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął" rzeczywiście może być podobny do tej książki.
  Tak, następna książką, którą przeczytałam były "Ciepienia młodego Wertera" Johanna Wolfganga Goethego. Zaraz po przeczytaniu wystarczająco pozytywnej książki, która zmotywowała mnie do działania, jaką był "Forrest Gump" wzięłam się za preromantyczne dzieło pokazujące nieszczęśliwą miłość i to do czego może doprowadzić. Wręcz idealna lektura na złamane serce!
  Już dość dawno chciałam przeczytać tą książeczkę. Od kiedy dowiedziałam się, że nie jest to moja lektura szkolna, wręcz zapragnęłam poznać los tytułowego bohatera. Moja przyjaciółka Asia mówiła, żebym pod żadnym pozorem nie czytała tej książki. Mówiła, że się po nie potnę, albo coś takiego. Ciekawe jakby zareagowała na to, że przeczytałam ją w tak trudnym dla mnie okresie? Ale co do robienia sobie krzywdy, mogła mieć rację. Nie mówię, że książka ta wywołała u mnie jakiekolwiek na tyle negatywne myśli, ale zaraz po wydaniu Wertera, nastąpiła fala samobójstw z powodu nieszczęśliwej miłości. Mówi się, że powieść ta pokazuje, ze samobójstwo jest rozwiązaniem sytuacji. Jak dla mnie nie jest to prawda, ale może zacznę od początku.
  Pierwszą rzeczą jaką zauważyłam od razu, to klimat jaki wprowadza książka. Znów poczułam romantyczne idee i świat widziany oczami romantyka. Docenianie piękna przyrody, chęć podróży i walki narodowo-wyzwoleńczej, a do tego nieszczęśliwa miłość ogarniająca każdą część życia, która nie daje o sobie zapomnieć. Tak. Romantyzm pełną gębą, że tak się wyrażę. I głównie to przyciągnęło moją uwagę. Zgadza się, że było w tej książce więcej narzekania na marny los niż opisów przyrody, ale mimo wszystko nie była tragiczna. Przeraził mnie tylko fakt, że byłam w stanie porównać narzekania Wertera na jego życie, do narzekania znajomego. Nic nie wiem o tym, żeby był nieszczęśliwie zakochany, ale może mi po prostu o tym nie mówi...
  Nad tą książką nie płakałam. Nie wywołała u mnie żadnych wyższych emocji, może jedynie żal. Tak, to chyba najlepsze określenie tego co czułam. Wydaje mi się, że nie zdradzę sensu książki, jeżeli powiem, co mnie dobiło, zdradzając zakończenie. Dla bardziej wrażliwych, uwaga, spojler. Jest coś, co mnie dobiło, chłopak nawet zabić się dobrze nie umiał. Nie dość, że żył nieszczęśliwie, to jeszcze umierał długo, a gdy przyszli do niego ludzie, mogli tylko patrzeć jak dalej się wykrwawia. To zdecydowanie potwierdza moją opinię, że ta książka nie zachęca do samobójstwa. Ale każdy może mieć swoje własne zdanie na ten temat.
  A teraz przechodząc do oceny. Nie uważam, że książka jest tragiczna, bardzo dobrze oddaje klimat tamtych czasów, ale, muszę to powiedzieć, jest średnia. Stąd moja ocena ■■■■■□□□□□ (pięć na dziesięć).
  To tyle, jeżeli chodzi o moje przygody z książkami w tym tygodniu. Boję się, że najbliższa recenzja książkowa będzie dopiero we wrześniu, ale nie kraczmy. Wszystko może się zmienić. Za to rysowałam. Moja praca bierze udział w Facebookowym konkursie. Jeśli chcecie możecie wejść na polską stronę Pieśni Lodu i Ognia i załapkować którąś z prac wystawionych w konkursie koszulkowym. Na razie przegrywam trzema łapkami, ale mam nadzieję, że do środy wszystko się zmieni.
  Na ten moment to wszystko. Do zobaczenia za tydzień! Pa.



W słuchawkach:

8/16/2014

Władca życia

Cześć!
  Jak już zapowiedziałam dzisiaj zajmę się recenzją "Drużyny Pierścienia" J. R. R. Tolkiena. Dzisiaj skończyłam ją czytać, więc nie ma co czekać z recenzją. Życzę miłego czytania. :)
   Może zacznę od tego, ze "Władca Pierścieni" jest jedna ze stu książek BBC, które trzeba/należy (niepotrzebne skreślić) przeczytać. Ja jednak dość długo przekonywałam się do sięgnięcia po tą książkę. Do przeczytania "Hobbita..." zostałam, można powiedzieć, przymuszona. Był po prostu moja lekturą szkolną i mi się spodobał. Słyszałam jednak, że cały "Władca Pierścieni" jest napisany o wiele cięższym językiem, niż "Hobbit.." - książeczka dla dzieci, którą debiutował Tolkien. Do tego mój tata był bardzo sceptycznie nastawiony do czytania przeze mnie tej powieści. Uważał, że nie wniesie ona nic wartościowego do mojego życia. Mówił tak, bo znał film i jak sam stwierdził: "Nic się tam nie dzieje, tylko koszą głowy i cały czas się biją." W związku z tym odwlekałam przeczytanie tej książki jak najdłużej się dało. Mimo to ciągnęło mnie do niej. Może miał na to wpływ światowy BUM na punkcie Tolkiena po wyjściu kolejnych części "Hobbita", a może fakt, ze dostałam już ponad rok temu na święta swoje własne wydanie całego "Władcy Pierścieni", które kurzyło się na półce. Nie ważne, ważne, że książka naprawdę mi się podobała i z chęcią sięgnę po następne części.
  Jeżeli chodzi o język. Rzeczywiście nie należy do najprostszych, ale dzięki temu akcja jet wyjątkowa. Drobiazgowe opisanie stworzonego już dawno w głowie Tolkiena świata pomaga nam zrozumieć jak wspaniałym miejscem jest lub było Śródziemie. Do języka trzeba przywyknąć, nie da się czytać (a przynajmniej ja nie potrafię) tylko po 15 minut czy pół godziny w przerwach między innymi zajęciami, a trzeba usiąść spokojnie, najlepiej z czekoladą i gorącą herbatą, gdy za oknem trwa burza i delektować się kolejnymi wydarzeniami. Bardzo cieszę się, że miałam czas na to, ze względu na wakacje. Wydaj mi się, ze gdybym czytała tą powieść w innym czasie i okolicznościach, mogłaby mi się nie spodobać, znudzić, albo po prostu byłaby dla mnie niezrozumiała. Język choć, nie najłatwiejszy, jest naprawdę zadziwiający. Tłumaczenie, na które trafiłam (Marii Skibniewskiej) jest wyjątkowe, a do tego wszystkie wiersze, czy pieśnie przetłumaczone są przez poetów, co dodaje tej książce dodatkowe walory.
  Coś co muszę przyznać. Nie zawsze przeżywałam akcję, tak jak powinnam była. Obecnie świat (i internet) są tak przepełnione odniesieniami do "Władcy Pierścieni", że znałam niektóre wątki (jeszcze nierozwiązane) za dobrze i nie mogłam się nimi odpowiednio przejąć. Gdy działa się jakaś tragedia, zamiast się zasmucić, zacząć płakać nad pokonanym bohaterem, ale ja wiem, że wszystko będzie dobrze i nie przejmuję się tym nawet w najmniejszym stopniu, choć widać, że tekst chciał grać na moich uczuciach.
  Dodatkowo muszę się przyznać, że widziałam fragmenty filmu, zanim przeczytałam książkę. W prawdzie z tamtego wieczoru pamiętam dużo lepiej to co się działo wokół filmu niż sam film, ale pamiętałam istotniejsze fragmenty. I wydaje mi się, że Petera Jacksona trochę poniosła fantazja i odbiegał od pierwowzoru, czasem dość wyraźnie. Nie mogę powiedzieć, że mi to bardzo przeszkadza, ale to mogło też wpłynąć na moje wrażenia z książki.
  Bardzo żałuję, że nie poznałam tej powieści wcześniej. Dostarczyła mi mnóstwa wspaniałych wrażeń i, jak już pisałam, chętnie sięgnę po następne części. Oceniam ja na ■■■■■■■■□□ (osiem na dziesięć). Wydaje mi się, że byłabym w stanie ocenić ją wyżej, gdybym przezywała ją odpowiednio, a osiem to i tak bardzo wysoka ocena. Wygląda na to, że nie sięgam po książki, które mogłyby mi się bardzo nie spodobać.
  Chciałam razem z recenzją książki dodać recenzję filmu. Zdawało mi się, ze mogłoby to fajnie wyglądać, a do tego, świeżo po przeczytaniu książki wytknęłabym od razu odejścia od fabuły i samodzielną wizję reżysera, ale filmu w całości nie widziałam jeszcze ani razu i chyba poczekam z nim, aż będę znała całą historię.
   A jeżeli chodzi o zmiany w moim życiu, mam akwarium i własne rybki! Tak zdjęcie po wyżej pokazuje właśnie moje kochane rybki i wspaniałe akwarium. Tak długo na nie czekałam i przerosło wszystkie moje oczekiwania. Wreszcie mam własne zwierzątko! A teraz tak na serio. Rybki mogą wyglądać realistycznie i nawet zachowują się w sposób losowy, ale są jedynie wygaszaczem ekranu, który przy zmianie komputera zainstalował mi tata. Nie mogę ich nakarmić, nie będę im myła akwarium (chyba, że akurat postanowię wyczyścić monitor), ale i tak mogę je nazwać (w zasadzie zastanawiam się, dlaczego jeszcze tego nie zrobiłam). mam nawet jedną rozgwiazdę. Rybek jest w sumie osiem (razem z rozgwiazdą) i w dowolnym momencie mogę je pozamieniać, uznać, ze chcę mieć tylko jeden rodzaj rybek i to ustawić. To jednak nie to  i jeszcze trochę się naczekam, nim będę miała swoje własne, prawdziwe akwarium.
  Do tego zaczęłam układać Kostkę Rubika i idzie mi nawet całkiem dobrze. Z początku miałam ogromne problemy z opanowaniem odpowiednich kroków, zrobiłam sobie nawet małą ściągawkę (wiedziałam kiedy czego użyć, ale nie miałam najmniejszego pojęcia jak to dalej szło). Minęła chyba cała godzina nim wiedziałam już mniej więcej co się dzieje i mogłam spróbować ułożyć swoją pierwszą Kostkę Rubika. Znalazłam w domu (oczywiście już poplątaną) kostkę dodawaną chyba do (uwaga, reklama) Pepsi (moja rodzina kiedyś piła jej naprawdę dużo, dlatego mamy wiele różnych gadżetów z logami firmy) i zaczęłam składać. Nie rozumiałam jednego kroku, ale dość szybko zorientowałam się o co w nim chodzi.  Męczyłam wszystkich domowników, aby mi ją kręcili i psuli moją pracę, abym lepiej opanowała algorytmy. A teraz, gdy wszystko mam już naprawdę dobrze opanowane (mój najlepszy czas tym dość wolnym sposobem to cztery minuty trzydzieści sekund - cza względnie z zmierzony, z dużą dozą niedokładności, ale jest!), a kostka wygląda jakby miała się zaraz rozlecieć, znalazłam drugą, taką samą i teraz męczę się z dwoma. Chyba zacznę odkładać pieniądze na jakąś normalną, prawie profesjonalna kostkę, która mi się tak szybko nie rozpadnie. Minie jeszcze sporo czasu nim będę mogła taką kupić, a oszczędzać zacznę z początkiem roku szkolnego (w planach mam dwa złote za każdy dzień szkolny, bo prawie codziennie za tą kwotę kupowałam sobie czekoladę, a chciałabym z tym skończyć). Zobaczymy jak to się potoczy. Może wcześniej zdobędę normalną kostkę z marketu?
  Do tego bardzo intensywnie myślę nad tym, aby stworzyć stronę na której pokażę, jak składam kostkę. Krok po kroku. Sposób jest dość uniwersalny, a przecież każdy może chcieć umieć składać kostkę lub chociaż podążając za instrukcją raz ją ułożyć. Pewnie zajmę się tym w kolejne pochmurne popołudnie tych wakacji, które przesiedzę w domu (ale na razie nic nie obiecuję, bo będzie to wymagało ode mnie naprawdę dużo zaangażowania).
  Na ten moment będę się z wami żegnała. Życzę miłego tygodnia, może tym razem nie przepełnionego pracą, a jedynie relaksem i odpoczynkiem od codziennych utrapień? Pa! :)

   

W słuchawkach:



  A, jeszcze jedno. Zaczęłam grać w Cookie Clickera. To jest jedna z gier, w które większość osób kiedyś grała, albo nadal gra. Typowy pożeracz czasu. I nawet ani razu nie kliknęłam w ciasteczko! Tutaj macie link ode mnie. :)
Cookie Clicker

8/12/2014

Znaleźć wyjście z każdej sytuacji

Witajcie kochani!
  Przepraszam za zwłokę w tym tygodniu. Chciałam napisać w niedzielę wieczorem, ale wtedy miałam też być na filmie "Płytki grób". Chciałam go też napisać, więc zwlekałam jak najdłużej. Moje wyjście na ten film się nie udało, a do tego straciłam nastrój do pisania. Potem zapomniałam na trochę o blogu, ale już wracam z nową porcją wrażeń i recenzją filmu, który widziałam jakoś dwa tygodnie temu. Film reżyserii Shane'a Ackera nosi nazwę "9" (powiem wam, ze zanim znalazłam ten film w internecie minęło sporo czasu - zawsze wpisywałam nazwę słownie i nic nie mogłam znaleźć).
  Na film ten trafiłam zupełnie przypadkiem. Szukałam filmów animowanych, które mogłabym obejrzeć razem, z młodszym bratem, gdy mój tata pokazał mi ten film. Byłam zaskoczona, że wszyscy domownicy o nim słyszeli, a ja nie. Od razu chciałam go zobaczyć. To oczywiście się nie udało, ale gdy w końcu usiadłam sama przed telewizorem, puściłam "9" i wszyscy oglądali razem ze mną.
  Akcja filmu dzieje się w zniszczonym przez maszyny świecie. Doprowadziło to do zagłady ludzkości, a jedyne co pozostało żywe to szmaciane laleczki stworzone przez znanego naukowca, jeszcze gdy żył. Widz od samego początku filmu towarzyszy głównemu bohaterowi, laleczce z numerem 9 na plecach. Poznajemy go w momencie przebudzenie (bo nie można tego nazwać narodzinami) i dalej towarzyszymy mu. Razem z nim poznajemy świat zniszczony przez roboty i inne podobne do niego stworzenia. Jest to dość specyficzna wizja zagłady ludzkości. Pokazana jest walka między duszą, a co za tym idzie uczuciowa częścią człowieka, a umysłem i wiedzą w najczystszym wydaniu.
  Nie jest to typowy film animowany. Sama sięgnęłam po niego głowie z ciekawości, a natknęłam się na coś interesującego, innego. Nie spodziewałam się takiego rozwoju sytuacji, a sama historia mnie zadziwiła, zasmuciła i zmusiła do refleksji. Ciężko jest pisać o tym filmie nie zdradzając zakończenia, ani najistotniejszych dla akcji szczegółów filmów, które tak bardzo mnie urzekły, dlatego od razu przedję do mojej oceny o filmie.
  Uważam, że warto było poświęcić tę godzinę z minutami na obejrzenie tego filmu. Wywarł na mnie ogromne wrażenie. Nie chodzi o samą animację, czy muzykę, ale o historię, wielowątkowość i przekaz tego filmu. Jeżeli chodzi o tematykę - świat post apokaliptyczny, trafiony w dziesiątkę. Nie spotkałam się jeszcze z takim rozwojem wydarzeń, a funkcjonowanie świata po tak traumatycznych wydarzeniach zawsze mnie ciekawiło. Nawet nie tylko po apokalipsie, ale również po kontrolowaniu prze maszyny, całkowitej niezależności maszyn pod ludzi i życiu z probówek (choć tutaj nie mamy tego w tak dosłownej formie, tematyka jest podobna).
  Jeżeli tylko macie możliwość zobaczenia tego filmu, zdecydowanie polecam. Może chciałabym żeby skończył się inaczej (sama nie mam pomysłu na to jak inaczej, nie banalnie mógłby się skończyć), ale to nie zmienia faktu, że wywiera naprawdę duże widzenie na widzu i zaskakuje na każdym kroku. Chciałabym móc dać mu 9 (ładnie by to wyglądało), ale dla mnie to ■■■■■■■■□□ (osiem na dziesięć). Jeszcze raz bardzo, ale to bardzo polecam, bo historia jest niesamowita.
  Do tego w poprzednim tygodniu, razem z Sebastianem i Maksem wybrałam się na Find out. Pewnie spytacie co to jest? Find out to rodzaj gry logicznej. Generalnie rzecz biorąc, zamykają cię w pokoju na 45 minut i musisz się z niego wyjść korzystając ze wskazówek umieszczonych w środku. Wszystko może mieć znaczenie, a Ty musisz zdecydować, co rzeczywiście Ci się przyda, na tym czy innym etapie gry.Skąd taki pomysł? Podobno przybył do nas z Węgier. Tam takich pokoi jest podobno bardzo dużo. U nas, w Łodzi, są tylko dwa pokoje, które mają być przemeblowywane mniej więcej co trzy miesiące. Wiem, że tego typu zabawie można poddać się też w Warszawie i Krakowie, ale z relacji ludzi, którzy byli i tam i w Łodzi, nasze łódzkie pokoje są najlepsze, najciekawsze i chyba najtrudniejsze.
  Śmiało mogę powiedzieć, że zabawa była naprawdę fajna i choć nie udało nam się wydostać z tego pokoju, za co obwiniamy kłódkę obrotową (można by się spodziewać, że chłopak, który ma na co dzień kontakt z takową, będzie wiedział, jak ją obsłużyć, okazało się że jest inaczej - stąd na zdjęciu zła krzywa kłódka namalowana moimi zdolnymi łapkami, którym w pewnym momencie skończył się zasięg i nie mogły malować wyżej) i jeszcze przez inne rzeczy zupełnie od nas niezależne. W końcu byliśmy chyba jedną z najbardziej elitarnych drużyn, które tam kiedykolwiek były. Sama chętnie odwiedzę drugi pokój i przyjdę tam jeszcze kilka razy, z tą sama czy inna grupą. Bardzo polecam. 
  Jeżeli chcielibyście się dowiedzieć więcej na ten temat, wszystkie informacje znajdziecie na Facebooku, a i ja sama chętnie udzielę informacji, choć nie będę zdradzała, na co można się natknąć w pokojach (w końcu zostaliśmy o to serdecznie poproszeni).
  To by było na tyle. na przyszły tydzień szykuję dla was recenzję "Drużyny Pierścienia" J. R. R. Tolkiena, może po drodze nawinie się też jakiś film, który mogłabym zrecenzować, albo coś jeszcze innego. A na razie życzę wam miłego tygodnia. Trzymajcie się ciepło i oby pogoda była ładna!



W słuchawkach: 

8/02/2014

Gwiazda, Serce Łabędzia, Tehanu

Cześć!
  Tym razem jestem już skończyłam czytać i zaraz biorę się za recenzję "Tehanu" Ursuli K. Le Guin. A recenzja czeka od wczoraj. Do tego kończąc jedną książkę od razu wzięłam się za drugą. nadrabiam to, ze tak długo nie czytałam, nie lubiłam czytać. Mam wiele książek do nadrobienia, a tym razem wzięłam się za "Drużynę Pierścienia". Książeczka trochę dłuższa niż ta, ale na pewno także ją zrecenzuję w przyszłych postach. A teraz do rzeczy.
  "Tehanu" to czwarta książka z cyklu Ziemiomorza. Z samą serią książek spotkałam się już jakiś czas temu. Dwa lata temu przeczytałam pierwsze trzy książki, a potem zaczęłam tą. Jednak wtedy pojawił się problem. Czytałam tylko w tramwaju, w wolnej chwili, a że zaczynałam nową szkołę, która stawiała przede mną kolejne wyzwania wiele nowych obowiązków, nie skończyłam jej. Wszystkie cztery książki miałam wypożyczone z mojej biblioteki na raz (inaczej się nie dało) i trzymałam je już drugi miesiąc. Nie skończyłam "Tehanu", ale mimo to oddałam książki do biblioteki. Teraz, gdy w lipcu chodziłam po antykwariatach znalazłam ją. Była w naprawdę dobrym stanie, dlatego postanowiłam ją wziąć razem z następną częścią - "Innym wiatrem" i  na nowo zaczęła się moja przygoda razem z Ziemiomorzem.
  "Tehanu" zaczęłam czytać od początku. Niewiele pamiętałam z wcześniejszych części, jednak z każdą stroną przypominałam sobie więcej akcji i kojarzyłam coraz więcej imion oraz faktów. Na nowo odkryłam tę książkę i naprawdę się w nią wciągnęłam. Gdy pierwszy raz czytałam ją w pośpiechu uciekało mi naprawdę wiele wątków, które okazywały się kluczowe do zrozumienia książki, dlatego nie od razu mi się podobała i trochę bałam się do niej wrócić. Teraz nie żałuję, że zajrzałam do nie z powrotem.
  Historia tym razem nie toczy się wokół znanego i kochanego Geda, wielkiego czarownika, arcymaga itd. Tym razem naszą uwagę przykuwa dziwna, nikomu nieznana dziewczynka, która została tragicznie okaleczona przez swoich rodziców i pozostawiona na pewną śmierć. Jednak z pomocą przychodzi jej Tenar, dawna strażniczka grobowców Antuanu i postania się ją zająć, tak jak opiekowała się własnymi dziećmi. Dziewczynka uczy się żyć w normalnym świecie, mimo że nie jest jej łatwo odnaleźć się wśród otaczających ją wydarzeń. Okazuje się jednak, że jest zupełnie kimś innym niż moglibyśmy się tego spodziewać.
  Jak już wspomniałam na nowo odnalazłam się w tej książce. Dawno nie przeżywałam tak toczącej się akcji i przygód. Wiele razy łza zakręciła mi się w oku, bo czułam realną więź z bohaterami, którym działa się krzywda. Żadna z książek z tej serii tak na mnie nie wpłynęła. nie wiem z jakiego powodu. czy jest po prostu lepiej napisana, czy czytając poprzednie części nie dojrzałam jeszcze do tej literatury? Nie wiem. Nie mówię, że tamte książki mi się nie podobały. Podobały mi się. Nawet bardzo, ale odbierałam je na zupełnie innej płaszczyźnie niż tą i (prawdopodobnie) poruszały inne tematy. Od tego czasu we mnie zmieniło się też to, że trochę obeznałam się wśród książek i jestem w stosunku do nich bardziej krytyczna. Książka musi być naprawdę dobra, abym oceniła ją powyżej siedmiu czy ośmiu w skali do dziesięciu, a kiedyś przychodziło mi to bez większego problemu. Ale wracając do samej książki.
  Bardzo spodobało mi się podejście Ursuli K. Le Guin do smoków (tak, znów podejście do smoków, tak jakoś mam), bo nie jest typowe. Duża część autorów nie zastanawia się nad tym skąd się wzięły smoki, jak powstały, czy zostały stworzone, dlatego też zwracam uwagę gdy jest inaczej, tak jak w tym przypadku. Okazuje się, że smoki i ludzie dawno temu byli sobie bardo bliscy, a wręcz stanowili jedność. Z biegiem czasu część z nich zaczęła przykładać większą wagę do ziemi, majątków, a inna zachwycała się lotem i nie obchodziło jej gromadzenie dóbr w czasie życia i właśnie wtedy zaczęli wyodrębniać się ludzie i smoki. Bardzo podoba mi się wizja tego, że kiedyś mogliśmy być ze smokami jednością, a jeszcze bardziej przypadło mi do gustu to, że do tej pory można znaleźć stworzenia, które wyglądają jak ludzie, ale mają smoczą duszę, należą do zapomnianego rodu ludzi-smoków. Tych rodowitych mieszkańców Ziemiomorza, którzy nie poddali się podziałom.
  Nie rozumiem, dlaczego ocenia się ją najniżej wśród książek z tej serii. Jedni uważają, że to nieudana próba pociągnięcia dalej cyklu Ziemiomorza. Nie uważam, że na poprzedniej części - "Grobowcach Antuanu" seria powinna się skończyć. "Tehanu" rzeczywiście odbiega od tematyki przednich, mimo to bardzo mi się podobała i nie mogę się doczekać, aż sięgnę po "Inny wiatr". Oceniam ją na ■■■■■■■■□□ (osiem na dziesięć). Sądzę, że zasługuje na tak wysoką ocenę. Mnie poruszyła i odrodziła pozytywne uczucia do Ziemiomorza.
  Tydzień nie był dla mnie zbyt kreatywny, wymyśliłam sobie nowe zajęcie, ale nie będę zdradzała co to jest. Pod koniec sierpnia (albo na początku września) zobaczycie efekty mojej pracy, a teraz będę się z wami żegnać. Miłego weekendu! 



W słuchawkach:

7/27/2014

Życiowa demolka

Cześć! :)
  Ten tydzień przyniósł wiele zmian w moim życiu, z niektórych będę się jeszcze dość długo otrząsała. Obróciły one moje życie do góry nogami, ale zanim to obróciły mną o trzysta sześćdziesiąt stopni w jedną, a potem w drugą stronę. Gdybym miała określić swoje samopoczucie, emocje - nie zdolna do życia społecznego. Czekająca na skazanie i wyrok. Jest źle i mimo łez, muszę sie pozbierać z małych kawałeczków i iść dalej przed siebie. Taki już mój los. 
  Zanim jednak wydarzyło się dużo złego przeżyłam naprawdę przyjemny tydzień. Byłam razem z grupką z klasy an kręglach. I co tu dużo mówić. Działo się. Nigdy nie byłam dobra w tej grze. Pierwszy raz byłam na kręglach rok temu, w czasie matur, razem z Szymonem i wtedy tez nie szło mi jakoś super (a mówi się, że początkujący ma szczęście, najwidoczniej wystarczy być na, a porzekadła przestają działać, takie moje szczęście). Tym razem nawet nie wszystkie gry byłam ostatnia. 
  Była nas piątka. Ja, Asia, Sebastian, Maks i Jonasz, w prawdzie Sebastian i Maks nie są już oficjalnie w mojej klasie (wyjechali ze stypendium uczyć się za granicą), ale dla nas zawsze będą częścią naszej społeczności klasowej. Wszystko zapowiadało się fajnie. Spotkaliśmy się przed południem, dla Maksa za wcześnie. Jeszcze nie przestawił się na nasz Polski czas, ale w sumie nie ma sensu, żeby się przyzwyczajał skoro w połowie sierpnia wraca do Stanów Zjednoczonych. Czekaliśmy na niego najpierw kwadrans akademicki, a potem jeszcze kolejny i kolejny. Przyszedł, a my nie poszliśmy od razu na kręgle. Zamiast tego wybraliśmy się do Grycana na lody. Potem dopiero zaczęła się gra. Wykupiliśmy sobie dwie godziny grania i zaczęliśmy. Pierwsza tura szła nawet całkiem przyzwoicie. Jak zwykle zamieszanie wywołał Maks i to jak rzucał. Wyobraźcie sobie chłopaka, który bierze jedną z cięższych kul idzie z nią do toru. Staje zaraz przed jego końcem w rozkroku. Dalej lewą ręką z kulą do kręgli zaczyna machać między nogami, zawsze odpowiednią ilość razy, a później ją puszcza. Wszyscy dookoła w czasie jego rzutów chowają się za filarami, kolumnami, czy za czym tylko mogą, bo nie dość, że nie jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że ktoś rzuca lewą ręką, to do tego "rozmachiwanie się" Maksa nie wygląda na bezpieczne dla osób stojących za nim. Jednak nie to jest w tym najgorsze. Najgorsze jest to, że on trafia i do tego bardzo często zbija wszystkie kręgle. My się gimnastykujemy, staramy się wyglądać profesjonalnie, jak na filmach z kręglarzami i trafiamy w rynnę. Może czas zmienić taktykę? Choć wydaje mi się, że taktyka Maksa do mnie nie pasuje. Może następnym razem spróbuję...
  W tym tygodniu byłam też na urodzinach Łodzi. Nie świętowałam w żaden doniosły sposób, jedynie skorzystałam z możliwości darmowego zwiedzenia kilku łódzkich zabytków. Ale też nie skończyłam czytać "Tehanu", dlatego też nie mogę jej zrecenzować. Czytanie nie było mi pisane. Przez cały tydzień zajmowałam się raczej rzeczami, które nie wymagały zbyt dużego zaangażowania umysłowego. Oglądałam filmy. W tym tygodniu widziałam "Zmowę pierwszych żon" i "Ralpha Demolkę". Zacznę od tego drugiego.
   Jest to film animowany, który w ostatnim  czasie oglądam z zamiłowaniem. Widziałam go już kilka razy wcześniej, jednak w tym tygodniu obejrzałam go trzy, albo i cztery razy. Znam go praktycznie na pamięć, a mimo cały czas mi się nie znudził. Ale może najpierw opiszę ten film.
  "Ralph Demolka" to film reżyserii Richa Moore'a (nie wiem dlaczego w filmach animowanych najczęściej w ogóle nie wspomina się o reżyserze, wiem że filmy te skierowane są raczej do dzieci, które się tym nie bardzo przejmują i większość osób nie docenia w tego typu filmach roli reżysera, ja mimo to uważam, że warto o nim wspomnieć). Film ten opowiada o świecie gier z perspektywy postaci z tych właśnie gier. Znajdziemy tam kilka znanych, nawet mojemu pokoleniu, gier takich jak Pac-man czy Sonic (to jeżlei chodzi o mnie, ale moi bracia, którzy mają trochę większą styczność z grami niż ja rozpoznają ich więcej, nie mówiąc już o tym ile gier zna mój tata, w końcu to były gry z czasów jego dzieciństwa). Historia opowiedziana z humorem, czasem nawet tak że wybucha się śmiechem na fotelu. Tytułowy bohater Ralph jest wielki i trochę niezdarny, co dodatkowo dodaje komizmu jego postaci. Do tego u jego boku pojawia się mała dziewczynka (brzmi landrynkowo? Nic bardziej mylnego, jest złośliwa jak mało kto i doskonale uprzykrza Ralphowi życie), która chce spełnić marzenia jego kosztem.
  Są w tym filmie dwie sceny, które wyjątkowo zapadły mi w pamięci. Jedna dotyczy Kółka Anonimowych Antybohaterów. Mają swoją mantrę, która pokochałam, gdy tylko pierwszy raz obejrzałam ten film, a brzmi ona tak: "Jestem zły, ale to dobrze. Nigdy nie będę dobry, ale to nic złego. Akceptuję siebie takiego jakim jestem." Spróbujcie mi powiedzieć, że nie jest urocza. Od teraz zawsze będę pamiętać, że nawet jeżeli jestem negatywna, nie oznacza to od razu, ze jestem zła, a sama mantra będzie mi jeszcze towarzyszyła przez następne lata. Druga scena dotyczy oddziału walczącego z ogromnymi robalami. Ich przywódcą jest kobieta - sierżant Calhoun. Jest ona najbardziej męska z całego oddziału i na początek, zanim zacznie się gra powtarza zawsze: "Pamiętajcie, że jesteście tylko mężczyznami. Jeśli się któryś wystraszy, to robić w skafander, byłe do mnie nie doleciało, bo was rodzona matka nie pozna!" Albo coś takiego, dokładnie nie pamiętam, ale znam idee, poza tym są różne tłumaczenia, bo sama spotkałam się na zwiastunach z jednym, a na filmie z drugim. Sama mam jak ja to zwykłam nazywać, skłonności feministyczne, dlatego zaimponowało mi takie podejście.
  Muzyki nie będę komentowała, wpasowuje się w akcje. Tyle powiem. Natomiast pochwalę polaków za świetny dubbing. Znów nie zawiodłam się na nim. To jedna z tych rzeczy, z których słyniemy nie tylko w granicach naszego państwa. Podobno kiedyś nie chcieli nam pozwolić zdubbingować jakiegoś filmu (jeden z pierwszych filmów animowanych, który chciano przetłumaczyć na polski), kontrolowali nas na każdym kroku i nim film trafił do polskich kin przeszedł próbę. Okazało się, że dubbing był miejscami śmieszniejszy niż oryginalny film. Od tego czasu nie było już problemu z dubbingowaniem filmów w Polsce. 
  Jeżeli chodzi o "Ralpha Demolkę" to pokochałam ten film, jak mało który. Oceniam go na ■■■■■■■■■□ (dziewięć na dziesięć), jeżeli nie więcej. Nie wiem czy wiecie, ale podobno Disney szykuje już sequel. "Mogę powiedzieć tylko, że scenariusz powstaje. Nic więcej nie wiem, więc milczę jak grób" - zdradził Jackman. Trochę się tego boję, sama nie wiem, co mogłoby być w nowej części, ale i tak pewnie go obejrzę, gdy tylko pojawi się w kinach. Po tak udanym pierwszym filmie, nie mogłabym nie zobaczyć drugiego.

  Teraz zajmę się drugim filmem, który postanowiłam obejrzeć w tym tygodniu, "Zmową pierwszych żon". Zacznę od anegdotki. Dopiero szukając plakatu do wklejenia na bloga dowiedziałam się, ze film powstał na podstawie książki. No cóż. Nie czytałam jej. Nie wiem czy się za nią zabiorę, ale chętnie ją przeczytam, bo film mi się podobał. Dodam ją do listy lektur do przeczytania mimo, ze najpierw obejrzało się film. Tak też się zdarza, choć staram się, żeby było odwrotnie. Najpierw coś na czym się wzorowali, dopiero efekt pracy. W związku z tym nie widziałam jeszcze "Władcy Pierścieni", ani żadnej z części "Igrzysk śmierci" (choć w tym drugim przypadku książki mam już za sobą, w czasie poprzednich wakacji przeżywałam Głodowe Igrzyska).
  Wracając jednak do "Zmowy pierwszych żon". Film reżyserii Hugh Wilsona opowiada historię czterech przyjaciółek. Znają się od młodości, jednak od czasów akademickich każda zaczęła wieść samodzielne życie. Teraz znów je coś łączy, każda z nich przeżywa kryzys w swoim małżeństwie. Mężowie naleźli sobie młodsze, ładniejsze i raczej puste kochanki, a z nimi zerwali kontakt wnosząc o rozwód. Przyjaciółki starają się przezwyciężyć ten trudny okres, każda na własną rękę, jednak dopiero gdy zaczynają współpracować, zaczyna się robić ciekawie.
  Film ten obejrzałam teraz drugi raz. Za pierwszym razem widziałam go może od jednej czwartej, a teraz chciałam się zapoznać z całym dziełem. Film już za pierwszym razem wywarł na mnie wrażenie, a to jak się skończył dało nadzieję na to, że zawsze może być dobrze, nawet gdy wpadnie się nawet w największe bagno. Pokazało mi także moc prawdziwej przyjaźni, tej z lat szkolnych, nawet gdy przez tak wiele lat nie utrzymywało się kontaktu. Bardzo przyjemnie się go ogląda, a że pokazuje jak kobiety mogą sobie same dać radę z życiu, co zgadza się z moim stosunkiem do życia (o czym już wspominałam odnośnie sierżant Calhoun). Dodatkowo mnie to cieszy, zadowala, moze dodaje trochę sympatii do tego filmu. 
  Jeżeli chodzi o grę aktorską. Na scenie pojawiły się gwiazdy takie jak Diane Keaton, Goldie Hawn, Bette Midler, Maggie Smith czy Sarah Jessica Parker. Naprawdę wczuły się one w grane postacie i zdaje mi się, że każdy widz mógł bez problemu wczuć się w główne bohaterki.
  "Zmowę pierwszych żon" oceniam pozytywnie. Spodobał mi się ten film, trochę zszokował. Chętnie obejrzałabym go jeszcze raz, żeby lepiej przyjrzeć się szczegółom, na które nie zwróciłam uwagi. Na ten moment mogę bez wahania powiedzieć, że film zasługuje na mocne ■■■■■■■■□□ (osiem na dziesięć).

  I teraz będę już kończyć. trochę przydługi wyszedł ten post. mam nadzieję, ze nikogo nie zanudziłam, ale pisanie tego dodało mi choć trochę otuchy  i pozwoliło choć na chwilę zapomnieć o męczących mnie problemach życia codziennego. Trzymajcie się ciepło (bo ostatnio dużo padało i zrobiło się chłodniej na chwilę). Miłego wieczora, i następnych sześciu, albo i siedmiu.



W słuchawkach: