3/28/2020

Sztuka obsługi penisa

Cześć!
   Zdecydowałam, że poza książkami, które dopiero co skończyłam czytać, warto pokazać tutaj również te, które wywołały we mnie jakieś skrajne emocje, czasem dobre, czasem złe. Dlatego dzisiaj przychodzę do Was z ksiąską, którą przeczytałam już jakiś czas temu, ale na tyle zapadła mi w pamięć, że chciałam podzielić się z Wami moimi wrażeniami. A chodzi o "Sztukę obsługi penisa" Andrzeja Gryżewskiego i Przemysława Pilarskiego.
   Zacznę od rzeczy, która wydaje się zupełnie nieistotna, czyli od tego, jak książka wygląda. I powiem szczerze, że jest bardzo estetyczna i wpisuje się estetycznie w mój gust. Minimalistyczna grafika i kolorowa, można by powiedzieć, oprawa. Wszystko w bardzo dobrym guście. Na pewno będzie się bardzo dobrze prezentowała na półce i też jako prezent.
   Ze mną było tak, że trafiłam na tę książkę ze względu na to, że w jednym ze swoich filmów podsumowujących inspiracje miesiąca wspomniała o niej Radzka, jako o książkowej petardzie. Wcześniej bywało już tak, że część literatury, którą polecała w swoich filmach, podobała się i mnie, stąd też chętnie sięgnęłam i po tę pozycję. Trochę nie do końca wiedziałam czego się po niej spodziewać. W prawdzie słyszałam, że to kompendium wiedzy i każdy, naprawdę KAŻDY powinien ją przeczytać. A jak każdy to również i ja. 
   "Sztuka obsługi penisa" to przede wszystkim rozmowa, rozmowa dwóch mężczyzn o seksualności. Nie ma tam tematów tabu, nie ma cenzury, za to są fakty, odczucia, przeżycia, nie ma też oceny. Można nazwać to zbiorem wywiadów na konkretne tematy, jak problemy natury fizjologicznej i uzależnienia, jak również budowanie poczucia bliskości między kochankami. Spotkałam się raz z określeniem, że jest to książka o męskiej "psychice łóżkowej" i myślę, że jest to bardzo dobre określenie. A co najważniejsze, jest to rozmowa seksuologa, a wiele stwierdzeń poparte jest konkretnymi badaniami. 
   Myślę, że jest to bardzo ważna książka na polskim rynku wydawniczym. Mimo wszystko żyjemy jeszcze w kraju, w którym seksualność nadal często pozostaje tematem tabu. Nie wiemy jak rozmawiać właśnie o tych tematach. Rodzice czasem boją się zacząć temat z dzieckiem, a przecież tak nie powinno być. Często też w związkach, nie umiemy się dogadać, niepotrzebnie się obwiniamy za rzeczy, na które akurat możemy nie mieć wpływu. A najlepszym odzwierciedleniem tego, za jak dobrą uważam tę książkę może poświadczyć fakt, że po tym jak przeczytałam ją praktycznie na raz, polecałam ją każdemu mojemu koledze i każdej koleżance, mówiąc, że jeżeli tylko mają brata, ojca, chłopaka, męża, narzeczonego, kogokolwiek, to warto, żeby ją znały. Mimo wszystko część z tematów poruszonych tutaj może wydać się oczywista dla niektórych czytelników. Również i ja spotkałam się z zagadnieniami, które trochę mnie nudziły, stąd moja ocena ■■■■■■■□□□ (siedem na dziesięć). 
   Od kiedy przeczytałam "Sztukę obsługi penisa" minął już ponad rok, ale nadal  pozostaję przy opinii, że zdecydowanie warto się z nią zapoznać. Planuję też w niedalekiej przyszłości przeczytać również "Czasem czuły, czasem barbarzyńca". Może Wy macie jakieś książki w podobnej tematyce, które polecacie? Chętnie dodam je do mojej listy chcę przeczytać. A tymczasem trzymajcie się ciepło i do następnego!



W słuchawkach:

3/23/2020

Tatuażysta z Auschwitz

Hejka!
   Dzisiaj chciałabym przedstawić Wam moją recenzję "Tatuażysty z Auschwitz" autorsta Heather Morris. 
   Jakoś tak bywa z ludźmi, że w trudnych czasach, chętniej sięgają po dzieła apokaliptyczne, opowiadające o zarazach czy po prostu, czasach, jakie akurat są, czyli trudnych. niezależnie od tego, czy historie naprawdę się wydarzyły, czy są całkowicie wymyślone, a może jedynie oparte na faktach. Jako ta ostatnia, czyli bazująca na prawdziwych wydarzeniach, przedstawiana jest książka, którą planuję dzisiaj opisać. Chociaż prawdziwość opisanych wydarzeń była wielokrotnie podawana w wątpliwość.
   "Tatuażysta z Auschwitz" nie jest typową powieścią obozową. Wprawdzie opowiada o brutalności, jaka miała miejsca w jednym z najbardziej znanych obozów zagłady, ale nie jest to główny wątek tej powieści. Na pierwszy plan wysuwa się historia miłości Lale'a Sokołowa. Naszego głównego bohatera poznajemy w drodze do obozu, jest wtedy młodym chłopakiem. Ma wykształcenie, zna kilka języków i jako jedyny w pociągu dla bydła stara się zachować pozory opanowania. Poznajemy go jako pogodne, bardzo zdeterminowanego do przetrwania chłopaka. Poznajemy, jak został wychowany, jakie zasady wpajała mu matka, jakie miał stosunki z domownikami, jeszcze zanim doszło do wojny. Widzimy też, jak wiele bardzo szczęśliwych zbiegów okoliczności pozwala mu przetrwać 3 lata w obozie koncentracyjnym. Gdzie sam bohater widział, a często też bardzo gwałtownie reagował na śmierć ludzi dookoła niego.
   Jako Polka zostałam trochę wychowana w kulturze, w której obozy koncentracyjne nie dziwią. Są pewną częścią historii. Bardzo brutalnej i niepotrzebnej historii, ale nadal historii. Powiem szczerze, że na początku byłam trochę zawiedziona tą powieścią. W szkole czytałam wiele powieści z łagrów czy właśnie z obozów i liczyłam na to, że "Tatuażysta z Auschwitz" będzie podobny. Czyli właśnie brutalniejszy, bardziej suchy, pokazujący ogrom zagłady. Jak to mówiłam moim bliskim, liczyłam na "prawdziwe mięso". A spotkałam lekko napisaną opowieść o bezwzględnej miłości, która jest w stanie przetrwać nawet tak straszne warunki, jakie są w obozie. Czy jestem rozczarowana tym, co spotkałam? Myślę, że nie. Nadal uważam, że jest to naprawdę dobra książka. Zupełnie inna niż myślałam, że będzie, ale, tak czy inaczej, dobra. Szybko się czyta. Można zabierać się za nią przed snem, ponieważ nie zawiera szczegółowych opisów tragedii jakie miały miejsce w Auschwitz i Birkenau.
   Choć brzmi to strasznie w stosunku do książki o największej w Europie zagładzie na tle rasowym, jest to lekka opowieść. I oceniając ją jedynie jako powieść, z historią, pięknie napisaną, oceniam ją bardzo wysoko. Jedyne co mnie zniechęca do pozytywnej oceny, to wypromowanie tej książki jako opartej na faktach. I zgadza się, Lale naprawdę żył, naprawdę poznał swoją przyszłą żonę w obozie, naprawdę przeżył wojnę i naprawdę opowiedział swoją historię autorce przed swoją śmiercią. Jednak mamy wiele dowodów na to, że opisana historia jest daleka od prawdy. I choć naprawdę wzrusza (nawet mnie wzruszyła, z moich twardym i lodowatym sercem, choć ostatnio coraz łatwiej mnie wzruszyć), nie nazwałabym jej książką historyczną, czy opowiadającą autentyczną historię. Patrząc na nią, jak na zwykłą powieść, oceniam na ■■■■■■■□□□ (siedem na dziesięć). Naprawdę przyjemnie (jakkolwiek by to nie brzmiało) mi się ją czytało. I gdyby nie to, że wokół drugiej książki tej autorki jest jeszcze więcej zamieszania, właśnie dotyczącego prawdziwości opisanych wydarzeń i dobrego imienia opisanej tam kobiety, chętnie sięgnęłabym też po "Podróż Cilki".
   Trzymajcie się ciepło i do następnego wpisu! :>



W słuchawkach:

2/09/2020

Znak czterech

Hej, hej!
  Dzisiaj chciałabym opisać moje wrażenia po przeczytaniu "Znaku czterech"  autorstwa Arthura Conana Doyle'a.
  Na początek trochę faktów, aby lepiej zrozumieć o co chodzi. Zacznijmy może od tego, że jest to druga książka z serii o Sherlocku Holmesie. Wydana pod koniec XIXw. czyli naprawdę dawno temu (już ponad 100 lat). Akcja toczy się właśnie w czasach, w których była napisana, w Londynie.
  Samego Sherlocka Holmesa na pewno wszyscy kojarzą, jeśli nie z ram książek, to chociażby filmów, seriali czy popkultury, ponieważ wdarł się do niej i został jej nieodłączną częścią. Jest to dość ekscentryczny detektyw, bardzo inteligentny, uwielbiający teoretyczne dywagacje i pozwalający innym również rozwiązywać zagadki, które dla niego są już dawno rozwiązane.
  Kolejną postacią, która nieodłącznie towarzyszy Sherlockowi, jest Wadson, czyli można by powiedzieć pomocnik, ale i dobry przyjaciel Sherlocka. Ich poznanie zostało szczegółowo opisane w pierwszej książce z serii, więc nie będę się na tym skupiała. To, co ważne, to fakt, że narracja "Znaku czterech" prowadzona jest pierwszoosobowa właśnie przez Wadsona.
  Sherlock, jak to na detektywa przystało, otrzymuje kolejne zlecenie rozwiązania zagadki, z którym radzi sobie raz lepiej, raz gorzej. Z Wadsonem w bardzo ograniczony sposób dzieli się faktami, przez co nie pozostawia czytelnikowi za dużo miejsca na domysły i samodzielną próbę rozwiązania zagadki. Myślę, że gdybym miała możliwość sama domyślać się, kto, co i jak, dużo bardziej byłabym wciągnięta w tę historię.
  Z samym Sherlockiem myślę, że można albo się polubić, albo nie uznawać go za jakieś wybitne dzieło. Dla mnie jest dość neutralny, jeśli chodzi o serię. Nie odbieram mu tego, że na swoje czasy był na pewno przełomowym dziełem, tak czy inaczej sam "Znak czterech" nie porywa. Akcja opisywana jest w sposób dość zwięzły i przez pierwszoosobową narrację nabiera tempa, którego sama zagadka za dużo nie ma. Wpleciony jest dość subtelnie wątek miłosny, który również nie należy do wyjątkowo wciągających. Jedno co zdecydowanie mnie zaskoczyło (choć jest to jedynie kwestia mocno drugorzędna i wynikająca z życia w zupełnie innych czasach, to podejście do substancji uznawanych obecnie za narkotyki, jak kokaina). Sama nie wiem, czy mogę polecić tę książkę, komuś, kto nie jest fanem Sherlocka. Jest dobrze napisana, ale nie będzie to na pewno jedna z tych książek, do których chętnie wracam myślami i z ręką na sercu mogę ją polecić. Takie można powiedzieć mocne ■■■■■■□□□□ (sześć na dziesięć), szczególnie za przełomową formę, jak na koniec XIXw. Doceniając również to, jak łatwo obraz dość kontrowersyjnego detektywa zagnieździł się w dzisiejszej kulturze.
  Dzisiaj krótszy post, ale wyczekujcie kolejnej recenzji jeszcze w lutym. Może tym razem bardziej rozbudowanych?
Do zobaczenia!



W słuchawkach:


1/26/2020

Czerwony smok

Hejka Kochani!
  Dzisiaj przychodzę do Was z kolejną recenzją książki, ktorą skończylam w ostatnim czasie, a jest nią "Czerwony smok" Thomasa Harrisa. 
  Zacznę może od tego, jak w ogóle trafiłam na tę książkę. Gdy zaczęłam czytać więcej i polubiłam czytanie, postanowiłam sobie, że nie będę oglądała filmów na podstawie książek, nim je przeczytam. Mając w głowie, że "Milczenie owiec" (tak, "Milczenie owiec", nie "Czerwony smok") jest bardzo kultowym filmem, widząc od czasu do czasu, że pojawia się w telewizji, książka o tym samym tytule od razu trafiła na listę do przeczytania przed obejrzeniem filmu. Systematyzując książki na moim koncie na LubimyCzytać, zobaczyłam, że niestety jest to druga książka z cyklu z Hanibalem Lecterem. Uniosłam się dumą i stwierdziłam, że nie będę ich czytała nie po kolei, tylko tak jak należy. Stąd "Czerwony smok" też wylądował na liście książek do przeczytania. Myślałam, że po prostu oddala mnie to od przeczytania tej książki, która jest dla mnie "ważniejsza", czy też "bardziej interesująca". Nie miałam pojęcia, jak bardzo się myliłam.
  Mimo mojej nadziei na pierwsze spotkanie z Hanibalem Lecterem byłam nie mało zaskoczona odkrywając, że nie gra on tutaj pierwszych skrzydeł. Jako bardzo barwna postać pozostaje na drugim planie - to nie on jest tutaj mordercą, którego szukają służby specjalne w USA. Poznajemy kawałek jego historii, dowiadujemy się, dlaczego jest tak bardzo pilnowany w więzieniu i dlaczego nie trafił do szpilata psychiatrycznego jako chory, ale nie skupiamy sie na tym tak jak na nowym psychopacie - Francisie Dolarhyde'u. 
  Bardzo spodobało mi się, jak została stworzona postać Francisa. Poznajemy go jako mordercę, poznajemy jego myśli i motywacje, które dla zwykłego czytelnika mogą wydać się bardzo abstrakcyjne. Ale poznajemy też całą jego historię, to jak był traktowany i przez kogo, jakie krzywdy go spotkały w życiu, jakie ma, często nienazwane lęki. W konsekwencji kształtuje to postać, z którą czytelnik w jakimś stopniu może się utożsamić. Sama miałam tak, że nie raz współczułam mu tego, co przeżył, gdy coś zaczynało się układać, z prawdziwym lękiem widziała, jak jego przeszłość zaprzepaszcza wszystkie pozytywne aspekty jego życia, jednocześnie, mając przed oczami zbrodnie, których dokonał. Podziwiam to, jak Harris potrafił wywołać we mnie autentyczne uczucia i jak skrajne w stosunku do konkretnych bohaterów one były.
  Kolejną postacią, można powiedzieć pierwszoplanową, która wymaga pochylenia się nad nią, jest detektyw Will Graham. To właśnie Will był tym, któremu udało się rozpracować myślenie Lectera, dlatego też został poproszony o pomoc i przy kolejnym, praktycznie nie do rozwiązania śledztwie. Nie chcąc zdradzać, jak to wszystko mu się udaje, napisze jedynie, że jego też poznajemy dość dokładnie, jego myślenie, jego lęki, to jak łączy swoją przeszłość z tym, co jest teraz, jak układał sobie życie, dlaczego było i nadal jest to dla niego bardzo trudne.
  "Czerwony smok" jest po prostu majstersztykiem, dla mnie bardzo mocne ■■■■■■■■■□ (dziewięć na dziesięć - dla mnie to naprawdę baaardzo wysoka ocena). Moim zdaniem Harris znajduje idealne wyważenie pomiędzy szczegółowością opisów często bardzo brutalnych morderstw, a analizą umysłu psychopatów, socjopatów, morderców. Powiem szczerze, że dość długo odkładałam przeczytanie "Czerwonego smoka" obawiając się właśnie zbyt drastycznych opisów, po których nie można spać. I pewnie, bardziej wrażliwych czytelników może nie raz zemdlić, gdy będą wyobrażali sobie bardzo dobrze opisane sceny znęcania się nad ofiarami, gwałtów i zabójstw. Dla mnie jednak nie są one na tyle drastyczne, żebym z zaciekawieniem nie czytała kolejnych i jeszcze kolejnych opisów. Powiem nawet, że w porównaniu z niektórymi książkami obozowymi opisy te są nawet dość delikatne. I ostatecznie rzeczywiście nie mogłam spać, czytając "Czerwonego smoka", to jedna z niewielu książek, które na tyle utrzymywały mnie w napięciu, że zarywałam nowe, żeby przeczytać kolejne rozdziały. Tę książkę czytało mi się świetnie i chętnie w niedługim czasie sięgnę po kolejne dzieło Harrisa z tej serii.
Na dzisiaj to wszystko, do zobaczenia!



W słuchawkach:

1/18/2020

Cyberiada

Hejka!
    W ostatnich dniach udało mi się skończyć zaczętą już daaaawno temu książkę - "Cyberiadę" Stanisława Lema. Nie była to łatwa lektura, mimo to chciałabym podzielić się z Wami moją opinią o niej.
    Kosmiczne przygody, z zabawą językiem, satyrą każdego aspektu życia, technicznymi szczegółami i rozważaniami natury filozoficznej – to właśnie cała „Cyberiada”.
    Na przeczytanie „Cyberiady” Lema zdecydowałam się po obejrzeniu adaptacji teatralnej kilku opowiadań właśnie z tej książki. Zachwycona manewrowaniem słowa w czasie przedstawienia wiedziałam, że książka musi być równie niesamowita. A jak było?
    Zacznę może od tego, że bardzo dużo czasu zajęło mi przeczytanie jej jako całości. Dlaczego? Przede wszystkim było to spowodowane mnogością nawiązań, jakie występują ramach treści. Z pozoru łatwa fabuła, gdy odkrywa się kolejne nawiązania do rzeczywistości, potrafi w dość drastyczny sposób zmusić do przemyśleń i odłożenia lektury na kilka dni. Kolejnym aspektem jest znów mnogość, ale tym razem bardzo rozbudowanych zdań z rzeszą neologizmów. Widać, że Lem nie szczędził zabawy w wymyślaniu kolejnych określeń rzeczywistości. Przyznam, że czasem musiałam wielokrotnie pochylić się nad danym słowem, żeby po pierwsze je przeczytać, a po drugie zrozumieć chociaż po części jego znaczenie. Wielokrotnie dopiero po przeczytaniu danego słowa na głos miałam wrażenie, że w końcu rozumiem, o co w nim chodzi. I po trzecie, mam wrażenie, że nie ma dziedziny nauki, z której wiedza nie byłaby w sposób bezpośredni wykorzystana na stronach opowiadań. Często cieszyłam się, że mam wiedzę zarówno z zagadnień typowo technicznych, jak i znam podstawy psychologii czy socjologi, dzięki czemu mogłam lepiej zrozumieć całość tekstu.
    Mówiąc ogólnie, jest to literacki majstersztyk. Widać ogromną zabawę zarówno językiem, formą jak i treścią. Można godzinami rozwodzić się nad tym, jak bardzo dopracowana jest to lektura. Jak wiele przekazuje. Można rozpływać się nad groteską i satyrą świata, a do tego mówić o uniwersalności zawartych w niej treści. Sama byłam bardzo zaskoczona, jak raczej dość młoda czytelniczka, widząc lekturę z 1965 roku, której treść, mimo być futurystyczną niezdezaktualizowała się przez te wszystkie lata. Byłam pod nie małym wrażeniem, w tak uniwersalny, ogólny, a jednocześnie bardzo konkretny sposób spisane są kolejne przygody głównych bohaterów. Trzeba jednak nadmienić, że nie jest to książka dla każdego i raczej nie polecałabym jej jako pierwszego spotkania z literaturą Lema. Dla mnie było to pierwsze spotkanie, wiem, że nie ostatnie, ale na pewno minie trochę czasu nim po raz kolejny sięgnę po książkę Lema, mając z tyłu głowy, że to była naprawdę trudna książka. Mimo to, dla mnie jest to mocne ■■■■■■■■□□ (osiem na dziesięć).
Trzymajcie się ciepło i do zobaczenia w kolejnym wpisie, który mam nadzieję ukaże się już niedługo!



W słuchawkach:

1/03/2020

Jak mniej myśleć

Cześć!
  Dzisiaj przychodzę do was z recenzją i krótkim opisem moich wrażeń po przeczytaniu książki: "Jak mniej myśleć. Dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych" (całkiem długi tytuł) autorstwa Christel Petitcollin.
  Sama autorka opisywana jest konsultantkę i trenerkę komunikacji, psychoterapeutę oraz mówcę. Wiadomo, że pracuje w prasie i radiu. A ponadto odnoszącą sukcesy autorką wielu książek (w tym tej, która zyskała w 2019 roku nie małą popularność). Sama przedstawia się przede wszystkim jako psychoterapeuta i specjalistka od NLP (Natural Language Processing).
  Ja trafiłam na tę malutką książeczkę zupełnie przez przypadek. Moja znajoma w czasie wakacji wspomniała, że właśnie ją ma, że słyszała dużo pozytywnych opinii i myśli, że jej się spodoba. Przy okazji opowiedziała mi o tym, jak ona, jako studentka psychologii, traktuje temat osób wysokowrażliwych i nadwydajnych. Opisała te osoby, jako analizujące dosłownie każdy element przestrzeni, sytuacji, osoby itd. które je otaczają, często zwracając uwagę na nieistotne dla większości elementy, jak krzywo ułożone książki, jeden guzik, który jest odpruty w kardiganie, czy to, że ktoś nosi zawsze małe kolczyki w uszach. Słysząc taki opis, od razu uznałam, że ta książka idealnie nadaje się dla mnie. Nawet nie miałam pojęcia, jak bardzo się myliłam.
  Zacznijmy do tego, jakie cele ma ta książka:
  • przedstawienie mechanizmów działania umysłu osób wysokowrażliwych i nadwydajnych,
  • pokazanie myślenia, w tym idealizmu oraz autentyczności takich osób,
  • ułatwienie funkcjonowanie takiej osoby w świecie, który z założenia jest nieprzystosowany do niej. 
W taki też sposób książka została podzielona na trzy części, które można by traktować osobno, gdyby autorka nie uprzedziła nas, że są ze sobą ściśle związane i nie można patrzeć na nie niezależnie (widzicie, że nie zgadzam się w tym twierdzeniem, prawda?). Każda z części ma za zadanie realizować jeden z celów nakreślonych przez samą autorkę. I moim zdaniem, dobrze to robi jedynie w przypadku pierwszego celu. Opisanie, dość szczegółowe samego funkcjonowania mózgu i wynikających z tego konsekwencji jest moim zdaniem najlepszą częścią tej książki. Jeśli chodzi o pozostałe cele, moim zdaniem nie zostały zrealizowane ze względu na dość schematyczną klasyfikację osób, które zostały określone jako wysokowrażliwe i nadwydajne. Tym samym przechodzimy to największych zarzutów, jakie mam w stosunku do tej książki.
  Na samym początku zacznę, od jakiej klasyfikacji dokonała autorka. Stwierdziła dość otwarcie, że osoby wysokowrażliwe i nadwydaje, są to najczęściej osoby z cechami ze spektrum autyzmu, najczęściej z Zespołem Aspergera. Tłumaczy to często nieumiejętnością takich osób w odnalezieniu się w sytuacjach społecznych. I pewnie, jest to jak najbardziej cecha osób z Zespołem Aspergera, ale w ramach opisu osób wysokowrażliwych i nadwydajnych, nie była to wymieniona cecha. Mam wrażenie, jakby autorka znalazła kilka osób, właśnie z Zespołem Aspergera i do tych osób dostosowała opis wysokowrażliwych i nadwydajnych. Jest jeszcze jedna cecha, którą ściśle ma wiązać osoby nadwydaje z Aspergerowcami, a mianowicie analizowanie bez końca (jak w tytule książki). I tak, może to być cecha osób z tym zespołem, ale u takich osób, może to skupić się na czymś zupełnie innym, albo w ogóle się nie objawić. A tego typu zachowania u dzieci, opisane oczywiście w książce, mogą wynikać w równej mierze z wychowania, wysokiego ilorazu inteligencji, jak i zaburzeń, jak Zespół Aspergera.
  Kolejnym moim zarzutem wobec tej książki jest stygmatyzowanie osób określonych jako wysokowrażliwe, nadwydajne, czy z Zespołem Aspergera. Nie jednokrotnie w książce pojawia się odniesienie tych osób, do reszty, czyli "normalnie myślących" ludzi. Więc idąc analogią, wszystkie osoby, które w jakimś stopniu utożsamiły się z opisem osób wysokowrażliwych lub nadwydajnych są nienormalne. Ale, zaraz. Kto wyznacza normy? Jest to średnia? Co najgorsze, w książce, w żaden sposób ta norma nie jest zdefiniowana, nie ma punktu odniesienia, a określenie to jest wręcz nadużywane. Do tego nie jestem pewna, czy bardziej przez to określenie stygmatyzowane są osoby "normalne" czy "nienormalne", bo te normalne przedstawione są w sposób bardzo krzywdzący w stosunku do nadwydajnych. Normalnie myślący nigdy nie zrozumie tego, nie jest w stanie swoim umysłem pojąć tego, dla niego jest to dziwne i zupełnie niezrozumiałe zachowanie. Wydaje mi się to niesamowicie krzywdzące zarówno dla osób określonych jako normalne, jak i dla tych, które normalnymi nazwane nie zostały.
  I ostatni z zarzutów, które chcę wymienić to niekonsekwencja. W ramach zachowań i sposobu myślenia opisanego w ramach pierwszej części dane zachowanie nie jest możliwe dla osoby wysokowrażliwej czy nadwydajnej, natomiast w części z poradami, jak funkcjonować, przedstawione jest jako coś, co należy robić. Jako przykład podam tutaj kontakty z innymi ludźmi. Na początku opisano, że te są na tyle trudne, że z "normalnie myślącymi" rozmowa jest zbyt powierzchowna, natomiast z innymi nadwydajnymi zupełnie nie ma sensu, bo każdy ma swój na tyle indywidualny sposób postrzegania i nawet z innym nadwydajnym nie uda się znaleźć nici porozumienia. Natomiast w ostatniej części, wprost powiedziane jest, szukaj innych nadwydajnych, znajdziecie nić porozumienia. A to tylko jeden z licznych przejawów niekonsekwencji.
  Jako całość nie oceniam tej pozycji najlepiej. Jest lekko napisana, dla osoby, która nie zna postaw psychologii, ani nauk pokrewnych, może być źródłem ciekawych informacji. Miałam wysokie oczekiwania w stosunku do niej, których niestety nie spełniła, stąd moja ocena ■■■■■□□□□□ (pięć na dziesięć). Normalnie nie sięgnęłabym po drugą część, ale mam je obie, w mojej domowej biblioteczce, stąd prędzej czy później, również "Jak lepiej myśleć" znajdzie się wśród pozycji przeze mnie przeczytanych.

Miłego wieczoru i do zobaczenia!



W słuchawkach: