8/16/2014

Władca życia

Cześć!
  Jak już zapowiedziałam dzisiaj zajmę się recenzją "Drużyny Pierścienia" J. R. R. Tolkiena. Dzisiaj skończyłam ją czytać, więc nie ma co czekać z recenzją. Życzę miłego czytania. :)
   Może zacznę od tego, ze "Władca Pierścieni" jest jedna ze stu książek BBC, które trzeba/należy (niepotrzebne skreślić) przeczytać. Ja jednak dość długo przekonywałam się do sięgnięcia po tą książkę. Do przeczytania "Hobbita..." zostałam, można powiedzieć, przymuszona. Był po prostu moja lekturą szkolną i mi się spodobał. Słyszałam jednak, że cały "Władca Pierścieni" jest napisany o wiele cięższym językiem, niż "Hobbit.." - książeczka dla dzieci, którą debiutował Tolkien. Do tego mój tata był bardzo sceptycznie nastawiony do czytania przeze mnie tej powieści. Uważał, że nie wniesie ona nic wartościowego do mojego życia. Mówił tak, bo znał film i jak sam stwierdził: "Nic się tam nie dzieje, tylko koszą głowy i cały czas się biją." W związku z tym odwlekałam przeczytanie tej książki jak najdłużej się dało. Mimo to ciągnęło mnie do niej. Może miał na to wpływ światowy BUM na punkcie Tolkiena po wyjściu kolejnych części "Hobbita", a może fakt, ze dostałam już ponad rok temu na święta swoje własne wydanie całego "Władcy Pierścieni", które kurzyło się na półce. Nie ważne, ważne, że książka naprawdę mi się podobała i z chęcią sięgnę po następne części.
  Jeżeli chodzi o język. Rzeczywiście nie należy do najprostszych, ale dzięki temu akcja jet wyjątkowa. Drobiazgowe opisanie stworzonego już dawno w głowie Tolkiena świata pomaga nam zrozumieć jak wspaniałym miejscem jest lub było Śródziemie. Do języka trzeba przywyknąć, nie da się czytać (a przynajmniej ja nie potrafię) tylko po 15 minut czy pół godziny w przerwach między innymi zajęciami, a trzeba usiąść spokojnie, najlepiej z czekoladą i gorącą herbatą, gdy za oknem trwa burza i delektować się kolejnymi wydarzeniami. Bardzo cieszę się, że miałam czas na to, ze względu na wakacje. Wydaj mi się, ze gdybym czytała tą powieść w innym czasie i okolicznościach, mogłaby mi się nie spodobać, znudzić, albo po prostu byłaby dla mnie niezrozumiała. Język choć, nie najłatwiejszy, jest naprawdę zadziwiający. Tłumaczenie, na które trafiłam (Marii Skibniewskiej) jest wyjątkowe, a do tego wszystkie wiersze, czy pieśnie przetłumaczone są przez poetów, co dodaje tej książce dodatkowe walory.
  Coś co muszę przyznać. Nie zawsze przeżywałam akcję, tak jak powinnam była. Obecnie świat (i internet) są tak przepełnione odniesieniami do "Władcy Pierścieni", że znałam niektóre wątki (jeszcze nierozwiązane) za dobrze i nie mogłam się nimi odpowiednio przejąć. Gdy działa się jakaś tragedia, zamiast się zasmucić, zacząć płakać nad pokonanym bohaterem, ale ja wiem, że wszystko będzie dobrze i nie przejmuję się tym nawet w najmniejszym stopniu, choć widać, że tekst chciał grać na moich uczuciach.
  Dodatkowo muszę się przyznać, że widziałam fragmenty filmu, zanim przeczytałam książkę. W prawdzie z tamtego wieczoru pamiętam dużo lepiej to co się działo wokół filmu niż sam film, ale pamiętałam istotniejsze fragmenty. I wydaje mi się, że Petera Jacksona trochę poniosła fantazja i odbiegał od pierwowzoru, czasem dość wyraźnie. Nie mogę powiedzieć, że mi to bardzo przeszkadza, ale to mogło też wpłynąć na moje wrażenia z książki.
  Bardzo żałuję, że nie poznałam tej powieści wcześniej. Dostarczyła mi mnóstwa wspaniałych wrażeń i, jak już pisałam, chętnie sięgnę po następne części. Oceniam ja na ■■■■■■■■□□ (osiem na dziesięć). Wydaje mi się, że byłabym w stanie ocenić ją wyżej, gdybym przezywała ją odpowiednio, a osiem to i tak bardzo wysoka ocena. Wygląda na to, że nie sięgam po książki, które mogłyby mi się bardzo nie spodobać.
  Chciałam razem z recenzją książki dodać recenzję filmu. Zdawało mi się, ze mogłoby to fajnie wyglądać, a do tego, świeżo po przeczytaniu książki wytknęłabym od razu odejścia od fabuły i samodzielną wizję reżysera, ale filmu w całości nie widziałam jeszcze ani razu i chyba poczekam z nim, aż będę znała całą historię.
   A jeżeli chodzi o zmiany w moim życiu, mam akwarium i własne rybki! Tak zdjęcie po wyżej pokazuje właśnie moje kochane rybki i wspaniałe akwarium. Tak długo na nie czekałam i przerosło wszystkie moje oczekiwania. Wreszcie mam własne zwierzątko! A teraz tak na serio. Rybki mogą wyglądać realistycznie i nawet zachowują się w sposób losowy, ale są jedynie wygaszaczem ekranu, który przy zmianie komputera zainstalował mi tata. Nie mogę ich nakarmić, nie będę im myła akwarium (chyba, że akurat postanowię wyczyścić monitor), ale i tak mogę je nazwać (w zasadzie zastanawiam się, dlaczego jeszcze tego nie zrobiłam). mam nawet jedną rozgwiazdę. Rybek jest w sumie osiem (razem z rozgwiazdą) i w dowolnym momencie mogę je pozamieniać, uznać, ze chcę mieć tylko jeden rodzaj rybek i to ustawić. To jednak nie to  i jeszcze trochę się naczekam, nim będę miała swoje własne, prawdziwe akwarium.
  Do tego zaczęłam układać Kostkę Rubika i idzie mi nawet całkiem dobrze. Z początku miałam ogromne problemy z opanowaniem odpowiednich kroków, zrobiłam sobie nawet małą ściągawkę (wiedziałam kiedy czego użyć, ale nie miałam najmniejszego pojęcia jak to dalej szło). Minęła chyba cała godzina nim wiedziałam już mniej więcej co się dzieje i mogłam spróbować ułożyć swoją pierwszą Kostkę Rubika. Znalazłam w domu (oczywiście już poplątaną) kostkę dodawaną chyba do (uwaga, reklama) Pepsi (moja rodzina kiedyś piła jej naprawdę dużo, dlatego mamy wiele różnych gadżetów z logami firmy) i zaczęłam składać. Nie rozumiałam jednego kroku, ale dość szybko zorientowałam się o co w nim chodzi.  Męczyłam wszystkich domowników, aby mi ją kręcili i psuli moją pracę, abym lepiej opanowała algorytmy. A teraz, gdy wszystko mam już naprawdę dobrze opanowane (mój najlepszy czas tym dość wolnym sposobem to cztery minuty trzydzieści sekund - cza względnie z zmierzony, z dużą dozą niedokładności, ale jest!), a kostka wygląda jakby miała się zaraz rozlecieć, znalazłam drugą, taką samą i teraz męczę się z dwoma. Chyba zacznę odkładać pieniądze na jakąś normalną, prawie profesjonalna kostkę, która mi się tak szybko nie rozpadnie. Minie jeszcze sporo czasu nim będę mogła taką kupić, a oszczędzać zacznę z początkiem roku szkolnego (w planach mam dwa złote za każdy dzień szkolny, bo prawie codziennie za tą kwotę kupowałam sobie czekoladę, a chciałabym z tym skończyć). Zobaczymy jak to się potoczy. Może wcześniej zdobędę normalną kostkę z marketu?
  Do tego bardzo intensywnie myślę nad tym, aby stworzyć stronę na której pokażę, jak składam kostkę. Krok po kroku. Sposób jest dość uniwersalny, a przecież każdy może chcieć umieć składać kostkę lub chociaż podążając za instrukcją raz ją ułożyć. Pewnie zajmę się tym w kolejne pochmurne popołudnie tych wakacji, które przesiedzę w domu (ale na razie nic nie obiecuję, bo będzie to wymagało ode mnie naprawdę dużo zaangażowania).
  Na ten moment będę się z wami żegnała. Życzę miłego tygodnia, może tym razem nie przepełnionego pracą, a jedynie relaksem i odpoczynkiem od codziennych utrapień? Pa! :)

   

W słuchawkach:



  A, jeszcze jedno. Zaczęłam grać w Cookie Clickera. To jest jedna z gier, w które większość osób kiedyś grała, albo nadal gra. Typowy pożeracz czasu. I nawet ani razu nie kliknęłam w ciasteczko! Tutaj macie link ode mnie. :)
Cookie Clicker

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz