4/22/2014

Wielkanocne przygody

Witajcie kochani!
  Połowa kwietnia już za nami, a na moim blogu nie pojawił się jeszcze żaden post. Już się tłumaczę. W ostatnim czasie na mojej głowie usypała się górka rzeczy do zrobienia, i co najgorsze, nadal jest bardzo duża. Nie mam siły na wiele rzeczy. Wszystko co robię jest popychane przymusem, a moje życie stało się ciągłą monotonią.. Nie zawsze mam chęci, a tym bardziej siły do pracy. Nie wiem co ze sobą zrobić, bo mam świadomość, że marnuję dużo czasu na bzdury, a potem mam zaległości, czy to w nauce, czy też kontaktach towarzyskich. 
  Ale mniejsza o to. Mamy święta! (choć już w zasadzie minęły, dla mnie nadal trwają). Trzeba się cieszyć! Ulice są prawie puste, bo ludzie odpoczywają w domach od przejedzenia, od czasu do czasu można jedynie zobaczyć małe grupki zbierające się do kościoła (możecie powiedzieć, że w porównaniu z normalną niedzielą jest ich dużo więcej, prawda, ale w porównaniu z Wielką Sobotą są to jedynie garstki ludzi).
  Jedną z moich ulubionych czynności w okresie świątecznym jest malowanie jajek. Może to trochę (a nawet bardzo) dziecinne, ale zawsze wywołuje to u mnie uśmiech na twarzy i po prostu miłe wspomnienia. W tym roku wzięłam się za malowanie jajek inaczej niż zwykle. Nie dotykałam się do farb, za to złapałam za mazaki. Może was zadziwić, skąd u mnie tyle różnych rzeczy do malowania itp. w końcu nie chodzę do szkoły plastycznej, nie jestem artystą, więc poco mi to wszystko? Od czasu do czau lubi.ę coś narysować, lubię zająć się czymś bardziej twórczym niż liczenie, mnożenie przez 8,5 w pamięci (może to wydać się bardzo dziwne, dla każdego kto mnie nie zna, ale po prostu w szkole zajmuję się obiadami, mamy katering, którym muszą zajmować się uczniowie, jeżeli chcą jeść ciepłe posiłki, i jeden taki obiad kosztuje właśnie 8,5zł, a że w tygodniu jest ich naprawdę dużo zamawianych, a za wszystkie płaci się za jednym razem, to muszę umieć mnożyć, bo wyjmowanie za każdym razem kalkulatora jest po prostu uciążliwe) czy inne matematyczno-fizyczne zajęcia. Na każde święta, urodziny, imieniny, moim najbliższym wręczam kartki zrobione własnoręcznie, dlatego zawsze przyda się mały zestaw przyborów plastycznych.
  Jak już powiedziałam, zabrałam się za mazaki. Nigdy ich nie lubiłam, nie umiałam z nich korzystać. Wszystkie moje rysunki wykonane nimi były brzydkie, kolory mi się nie podobały, zawsze było coś nie tak. Jednak jeżeli chodzi o jajka sprawdzają się rewelacyjnie. Nie ma zamieszania ze schnięciem, czy brudzeniem wszystkiego co znajduje się dookoła (co u mnie jest bardzo ważne, gdyż żyję w ogólnie pojętym chaosie, nad którym wydaje mi się, że mniej więcej, może, panuję; nie można jednak tego nazwać właściwym miejscem do pracy, choć mnie ono odpowiada, a sam bałagan na biurko, łóżku, podłodze, półkach itd. mi nie przeszkadza, póki nie muszę się przedostać z jednej części pokoju na drugą). A i precyzja jest większa. I choć moje tegoroczne pisanki nie wymagały takowej, malowało mi się o wiele wygodniej niż we wcześniejszych latach. Niestety nie mam ich zdjęć, wszystko działo się zbyt szybko i zanim pomyślałam, aby zrobić im zdjęcia ich już nie było... Jedno z pomalowanych przeze mnie jajek było po prostu w kolorowe paski. Drugie miało zrobione uszy z serwetki i namalowane oczy, nos i buzię na podobieństwo zająca (nigdy nie pamiętam, czy to powinien być zajączek czy króliczek wielkanocny, choć to drugie nie brzmi najlepiej (tak na moje ucho).
  Święta świętami, ale w Poniedziałek Wielkanocny, zamiast oblewać się wodą (jakoś nie przepadam za tym zwyczajem, mokre łóżko od wody w ten dzień, wiadro z wodą na "dzień dobry" nie są najprzyjemniejszymi wspomnieniami związanymi z tym dniem; oczywiście musiałam zostać polana wodą, ale przez trzyletnią kuzynkę, której sprawiło to ogromną radość) byłam na imprezie. Moja koleżanka z klasy organizowała osiemnastkę razem ze swoją siostrą bliźniaczką w klubie. Dawno się tak dobrze nie bawiłam. Wytańczyłam się za wszystkie czasy i choć nogi mi później odpadały, było warto. Usłyszałam parę miłych komentarzy od nośnie tego jak tańczymy (ja i Szymon) oraz, że ciężko jest ze mną porozmawiać, bo nie schodzę z parkietu. Będę miło wspominać ten wieczór i choć (znając życie) nie będę miała dużo zdjęć z tego wydarzenia, te obrazy zostaną w mojej głowie.
  To by było chyba tyle. Może post nie najdłuższy, ale bogaty w treść. Mam nadzieję, że swoje święta spędziliście równie przyjemnie co ja i odpoczęliście od trudów codzienności. Miłego dnia. Trzymajcie się ciepło! :)



W słuchawkach:

4/01/2014

Marność nad marnościami i wszystko marność

Hej!
  W tym tygodniu piszę z lekkim opóźnieniem (w poprzednim też nie napisałam...). Dlaczego? Nie mam dobrego wytłumaczenia. Po prostu moje weekendowe samopoczucie nie pozwalało na napisanie czegokolwiek na blogu. Nie jestem pewna, czy teraz też powinnam pisać, nadal nie jest ze mną najlepiej (nie mówię tutaj o zdrowiu fizycznym, bo to jest w świetnej formie, chodzi tu o psychikę, którą muszę podreperować).
  Jak powiedział Fryderyk Nietzsche: 
"Życie bez muzyki jest błędem."
W ostatnim czasie, co mnie trochę martwi, muzyka jest dla mnie jedną z nielicznych pociech, otuchą i pocieszeniem. Mogę godzinami siedzieć i nie robić nic konkretnego poza słuchaniem muzyki. Po prostu siedzieć bezczynnie na fotelu i rozkoszować się różnorodnymi dźwiękami, nic poza tym. Muzyka zaczyna być dla mnie czymś w rodzaju sensu, nie chce powiedzieć, że życia, ale na pewno kilku ostatnich dni. Muzyka jest dla mnie prawie wszystkim. 90% mojego wolnego czasu jest połączone z muzyką. Powrót ze szkoły bez słuchawek na uszach jest katorgą, prawie nie do zniesienia.
  Możecie powiedzieć, że wiele osób widzi sens w muzyce, że to nic nadzwyczajnego, że za kilka dni mi przejdzie.  Może i macie rację. Tak bardzo chciałabym, żeby to była prawda. Przeraża mnie fakt, że jeszcze jakiś czas temu myślałam, że mogę zrobić wszystko, myślałam, że przy odpowiednim wkładzie własnym, mogę zmienić co tylko będę chciała, wcześniej czy też później, ale mam taką możliwość. A teraz. Teraz nie potrafię podjąć prostej decyzji, nie potrafię żyć.
  Na szczęście mam wsparcie, ludzi którzy zawsze służą mi słowem (gdy akurat się do nich napisze, czy też wpadnie się na nich w internecie), dużo czekolady (choć to też nie zawsze) i... muzykę? Nie wiem. Z resztą nie to jest teraz istotne. Rozważania nad sensem życia zostawię na później, jest to bardzo dobry temat do wykorzystania w przyszłości, gdy nie będę czuła się jak ostatnia sierota. Zajmę się czymś przyjemniejszym, a mianowicie ciastem, które upiekłam.
  Z tym ciastem miałam nie małą przygodę, z początku miało być zupełnie inne, ale ze względu na braki w sklepach (niedziela nie jest najlepszym okresem na kupowanie składników na ciasto) było zwykłym, wilgotnym ciastem czekoladowym. Oto przepis:

Składniki:
- 225g miękkiego masła,
- 375g cukru ,
- 2 duże jajka,
- 100 g dobrej jakości gorzkiej czekolady (dałam 150 g czekolady, o zawartości 70% kakao),
- 200 g mąki pszennej,
- 1 łyżeczka sody oczyszczonej.
- 250ml wrzątku

Rozgrzać piekarnik do 190°C. Keksówkę o wymiarach 23x11cm natłuścić i wyłożyć papierem do pieczenia. Czekoladę roztopić w małym garnuszku (można w kąpieli wodnej). Masło utrzeć z cukrem na puszystą masę, dodać rozkłócone jajka i dalej ucierać do dokładnego połączenia się składników. Do masy dodać stopioną czekoladę, delikatnie wymieszać. Mąkę wymieszać z sodą. Dodawać do masy łyżka po łyżce na przemian z wrzątkiem. Masę czekoladową przelać do wyłożonej papierem keksówki i piec 30 minut w temp. 190°C, zmniejszyć temperaturę piekarnika do 170°C i piec jeszcze 10-15 minut.

   A co do minionego tygodnia. Dużo się nie działo. Jak zwykle miałam na głowie masę roboty, zajmuję się obiadami w szkole (od trzech tygodni sama), robiłam zdjęcia redakcji naszej szkolnej gazetki i byłam na dwóch konkursach. Jeden - debata na temat: Czy demokracja gwarantuje czyste środowisko? Odpowiedź od razu się nasuwa, jednak my musieliśmy cielić się w wylosowaną rolę i z tym już było gorzej. Musieliśmy za wszelką cenę bronić tej tezy. Nasza argumentacja była naprawdę udana, na tyle, ze wszyscy pracownicy wydziału organizującego debatę uznali, ze to my powinniśmy wygrać. My jednak nie wygraliśmy. Dlaczego? Ze względu an to, że to publiczność wybierała zwycięzcę, a że drużyna przeciwna przyprowadziła sobie widownię, nie mieliśmy szans. Do tego weszliśmy trochę spóźnieni (pomyliliśmy budynek, w którym miała odbyć się debata - Politechnika Łódzka ma dwa budynki Inżynierii Procesowej i Ochrony Środowiska, a że w jednym zdarzało nam się mieć zajęcia, to poszliśmy tam). W gruncie rzeczy nie było najgorzej. Na przyszłość będziemy pamiętać, aby wziąć całą szkołę na taką debatę.
  Jeżeli chodzi o drugi konkurs - jest to internetowy konkurs fizyczny organizowany przez Stowarzyszenie Nauczycieli Fizyki Ziemi Łódzkiej, którego prezesem jest mój nauczyciel fizyki. Głównie ze względu na to nie było możliwości, aby taka dobra uczennica jak ja, nie wzięła w nim udziału. Co do samych zadań, jak zwykle straszne, do tego mam podejrzenie, że dziewczyna siedząca koło mnie spisała kilka odpowiedzi, no cóż... Mogło być gorzej. Zawsze dostanę dyplom, to już coś! :)
  Ostatnio tez zaczęłam interesować się origami, nie złożyłam niczego na tyle widowiskowego, aby móc się tym podzielić. Może w następnym poście? I na ten moment to będzie wszystko. Trzymajcie się ciepło. Miłego wieczora! :)



W słuchawkach:


Coś co mnie dodatkowo zajmuje, gdy nie powinnam o niczym myśleć (kliknij obrazek, aby zagrać):
http://gabrielecirulli.github.io/2048/