2/16/2014

Walentynki

Cześć!
  Jak wszyscy dobrze wiemy, w piątek były Walentynki. Dzień równie tandetny, co komercyjny, jednak to nie zmienia faktu, że miło jest w takim dniu usłyszeć kilka miłych słów i spędzić go w miłym towarzystwie. 
  Już od dłuższego czasu można było zobaczyć zbliżające się święto i obawiam się, że przez następne kilka tygodni wciąż będziemy widzieć serca z każdej strony naszego otoczenia. Każda witryna sklepowa, wszystkie reklamy i słowa. Miłość na prawie każdym języku. Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem zgorzkniałą, samotną nastolatką, która w Walentynki siedziała sama oglądając wzruszającą komedię romantyczną, użalając się na Facebooku jaka to ona jest samotna i pochłaniając tony lodów czekoladowych, ten jeden raz nie przejmując się, że będzie od tego gruba, bo w końcu jest zrozpaczona swoją samotnością. Nie. Należę do tego typu ludzi, którzy mimo możliwości jakie stawia przed nimi świat decydują się na napisanie w piątek wieczorem konkursu (niech żyje mat-fiz!). Nie miałam nawet czasu nacieszyć się widokiem par siedzących (i nie tylko) na każdej ławce w parku, w każdej restauracji i spacerujących trzymając się za ręce. Coś nie do pomyślenia! Jednak szkoła postanowiła mi pomóc i zorganizować walentynki tam! Tylko tego brakowała mi do szczęścia. Nie ma to jak poczta walentynkowa w liceum i wspólne oglądanie filmów.
  Ja jednak postanowiłam wykorzystać tą sytuację. Udało mi się zauważyć, że święto to nie kojarzy nam się najlepiej i chyba wygodniej byłoby nam, żeby w ogóle się nie odbywało. Zbieranie walentynek pierwszego dnia było całkowitą klapą, nie było nawet jednej. Jeszcze, gdy w klasie usłyszałam, że przecież naszą jedyną miłością może być fizyka (czy też matematyka, ale że wszystko działo się na fizyce zrozumiałym jest, że podkreślili wagę właśnie tego z przedmiotów wiodących). Zawiedziona reakcją klasy wróciłam do domu i zrobiłam dla każdego z klasy walentynkę z indywidualnymi życzeniami. Może nie były jakieś super piękne, ale wymagały ode mnie dużo pracy. Kartki były kwadratowe, wykonane z białego papieru. Na każdej kartce było duże serce (w jednym z czterech kolorów). W środku oczywiście życzenia, a na odwrocie różowy napis: "Walentynki - nie tylko dla zakochanych". Wiedziałam, że każdy pozna mnie po charakterze pisma, ale uznałam, że będzie to miły gest i każdy się uśmiechnie, choć przez chwilę. Sama sobie też wysłałam walentynkę, tak żeby jednak jakby się ktoś nie domyślił, żeby nie poznał tylko dla tego, że jedynie ja nie dostałam.
  Jak już wiecie zdawało się, że moja klasa jest wyjątkowo sceptycznie nastawiona do walentynek. Mimo to chłopaki naprawdę się postarali i każda dziewczyna z klasy dostała różę i czekoladkę oraz wspaniałe życzenia, aby miłość gościła w naszym codziennym życiu, a uśmiech nie znikał z naszych twarzy. Byłam bardzo miło zaskoczona.
  Sama Walentynki obchodziłam dopiero dzisiaj. Wybrałam się razem z chłopakiem na naleśniki i razem spędziliśmy bardzo miły wieczór. Nie dość, ze naleśniki były słodkie, to atmosfera również dodawała słodkości całej sytuacji. I choć później zboczyliśmy trochę z miłych i przyjemnych tematów, wieczór był naprawdę udany.
  Przy okazji tego święta postanowiłam upiec ciasto czekoladowe (jeszcze więcej słodkości), tak zawnego czekoladowego dalmatyńczyka.

Postępując zgodnie z przepisem:

    Składniki:
 - dwie gorzkie czekolady,
 - 3/4 kostki margaryny,
 - 4 jajka,
 - szklanka mąki,
 - łyżeczka proszku do pieczenia,
 - szczypta soli,
 - 100 gram posiekanych orzechów laskowych,
 - dwie białe czekolady. 
 Margarynę rozpuścić razem z czekoladą w małym garnuszku. Jajka (w całości) zmiksować z cukrem. Dodać masę czekoladową i wymieszać. W osobnym naczyniu wymieszać mąkę, proszek, sól. Wsypać do ciasta i zmiksować. Na końcu wmieszać orzechy i 3/4 białej czekolady (posiekanej). 
 Wlać ciasto do formy uprzednio wyłożonej papierem do pieczenia (ja użyłam tortownicy o średnicy 23cm), na górę wysypać resztę kawałków czekolady. Piec około 30 minut w temperaturze 190ºC do tzw. suchego patyczka. 

  Ciasto wyszło mi bardzo słodkie (wydaje mi się, że to przez białą czekoladę), ale mnie to nie przeszkadza. Zawsze można dodać jej mniej. Taki czekoladowy dalmatyńczyk jest idealny do gorącej herbaty i książki. 



W słuchawkach:

2/08/2014

Zwierzęta

Cześć! 
  Już dawano powinnam napisać coś bardzie konstruktywnego, blog ma już cały tydzień, a do tej pory nie pojawił się na nim żaden post. Mam wiele na swoje wytłumaczenie. Chciałam, aby pierwszy post był wyjątkowy, próbowałam się do niego lepiej przygotować, ale wszyło jak zwykle... Dlatego też postanowiłam, że tym razem post będzie na, może taki dość typowy temat, zwierząt. 
  Ja nie mam żadnych zwierząt (oczywiście, jeżeli nie liczyć braci, z którymi muszę na co dzień funkcjonować). Przyczyną tego może być między innymi to, że u mnie w domu nawet kaktusy usychają. Po prostu żadne z nas nie jest w stanie poświęci wystarczająco dużo czasu na tego typu rzeczy. Nigdy nie miałam też możliwości sprawdzić, czy w takiej sytuacji nie stałabym się bardziej odpowiedzialna czy coś w tym stylu. Tak bywa, ale nigdy nie przestałam marzyć o zwierzątku. 
  Na samym początku chciałam mieć psa. Moi dziadkowie mięli wtedy psa, owczarka podhalańskiego, niestety bez rodowodu. Pies ten był mi bardzo bliski i choć miałam ledwie kilka lat, bardzo się z nim związałam. Jadnak rodzice nie chcieli się zgodzić na psa. Mówili, że jesteśmy jeszcze za mali, a  także że  to oni tak naprawdę musieliby się nim opiekować. Było w tym więcej prawdy niż myślałam. Za każdym razem powtarzałam, że będziemy go wyprowadzać z bratem na zmianę, będziemy go karmić i głaskać. Ale wtedy wtrącał się mój brat, który za wszelką cenę chciał mieć kota. 
  Przez wile lat maiłam postawiony ma biurko obrazem mojego wymarzonego owczarka niemieckiego. Jak powszechnie wiadomo owczarki to duże psy i jedną z wymówek moich rodziców było to, że tak duży pies bardzo męczy się w mieszkaniu. Co prawda to prawda, ale ja i tak pozostawałam przy swoim. 
  Moje wymagania co do zwierzątka jedynie trochę się zmniejszały. Już nie chciałam mieć dużego psa. Chciałam małego psa. :) Wiele z moich koleżanek jeszcze w podstawówce miało małe psy, jednego dwa. Wszystkie wydawały mi się niesamowicie słodkie, wręcz do przytulania, prawie jak zabawki. Można by takie postawić na półce i wrócić do nich kiedy tylko przyjdzie na to ochota. Teraz wiem, że moje ówczesne przekonanie nie mogło by być bardziej mylne.Jednak wymarzyłam sobie wtedy yorkshire terriera. Moja miłość do tych malutkich piesków pozostawała ze mną długie lata. Miałam dwa, albo trzy kalendarze z yorkami, wiele kartek pocztowych, a nawet kubek, z którego korzystam do tej pory i to właśnie w nim zawsze piję herbatę (ale nie ze względu na yorki, ale dlatego że jest jednym z bardziej pojemnych kubków, które mam). Do tej pory mam sentyment do tej rasy, choć z psa zrezygnowałam.

  Później zamiast psa chciałam mieć kota, w końcu go nie trzeba wyprowadzać na spacery, a i oboje moi rodzice, będąc w moim wieku mieli koty. Może uznacie to za brak rzeczywistego zainteresowania, ale nie myślałam nad rasą kota, po prostu chciałam go mieć. Moja najlepsza przyjaciółka miała (i z resztą nadal ma) kota, moja ciocia miała kota, dlaczego ja miałabym nie mieć? A no właśnie dlatego, że rodzice się nie zgodzili. Teraz ja chciałam mieć kota, a mój brat chciał psa. Najwidoczniej nie było nam pisane żeby dogadać się w kwestii zwierzątka. Przechodziłam przez króliki, chomiki, świnki morskie i inne gryzonie, ale żadne argumenty nie byłby w stanie przekonać moich rodziców, że jestem w stanie zaopiekować się jakąkolwiek zwierzakiem. Przy chomiki, wymówka była, że krótki żyją, my się przywiążemy, a on umrze, przy śwince morskiej, że mimo dłuższego życie nie omijają ich liczne choroby, a przecież nie chcemy patrzeć jak się męczy. I tak marzenia odeszły, a ja zajęłam się nauką.
  Jadnak pod koniec gimnazjum powróciłam moja chęć posiadania zwierzątka. Wiedziałam, że żaden futrzak nie przejdzie, dlatego pełna desperacji doszłam do wniosku, ze złota rybka to też zwierzątko i może (gdybym bardzo chciała) nauczyłabym moją złotą rybkę sztuczek? Wybrałam już dla niej imię: Sushi. Co uważam za bardzo ważne, to jest imię rybki, a nie to co z niej można zrobić. Wiele osób śmieszy to imię lub też uważa, że znęcałabym się nad tą biedną rybka tak ją nazywając. Dla mnie to imię, jak każde inne, a że czasem może brzmieć śmiesznie, to jeszcze lepiej. Postanowiłam, że moją rybkę nauczyłabym, na początek, przepływać przez koło, potem skakać przez nie, a potem skakać przez takie płonące, ale tylko i wyłącznie pod wodą, żeby nie spalić drewnianych mebli. Mój Sushi wykonywałby równie widowiskowe skoki, co rybka na zdjęciu, a do tego za każdym razem, gdy wracałabym do domu cieszyłyby się na mój widok. 

Miałam już nawet naszykowaną półkę, na które postawiłabym akwarium, ale niestety i tym razem nie dostałam zgody rodziców. To małe marzenia, jednak pielęgnują w sobie do tej pory, ciągle chcę mieć moje małe zwierzątko. Może to być Sushi, czy też coś większego, albo nawet nie koniecznie złota rybka, a jakaś inna, może bojownik? Na razie jednak pozostaje mi żyć marzeniami i w jakiś sposób udowodnić tacie, że jednak jestem odpowiedzialna i można mi powierzyć życie jakiegoś zwierzątka.
  Jeszcze w ostatnich dniach pomyślałam, że kupię sobie jakąś roślinkę doniczkową, która będę się zajmowała. Jakiegoś kaktusa (w końcu, przy mojej ilości obowiązków nie ciężko będzie o zostawienie go niepodlewanego przez kilka dni), tak będzie najłatwiej. Może nie będzie reagował radością na moje przyjście, nie będę widziała dużych efektów mojej pielęgnacji, ale od czegoś trzeba zacząć, prawda? W grze planszowej Munchkin jest nawet karta z potworem - Rośliną Doniczkową (w prawdzie ma pierwszy poziom, ale jest).
  To będzie już koniec. Chcę pisać przynajmniej raz w tygodniu, żeby wyznaczyć jakąś regularność blogowi.Trzymajcie się ciepło i do zobaczenia! 


W słuchawkach: