8/24/2014

Trochę chęci do życia

Witajcie kochani!
  Piszę w to niedzielne deszczowe popołudnie (jak zaczynałam było jeszcze popołudnie, pisanie to bardzo zajmujące zajęcie), ja mniej więcej co tydzień. Tym razem tydzień nie przyniósł mi wielu przygód, za to dużo czytałam i rysowałam. Trochę wyżyłam się artystycznie robiąc zakładki do książek, trochę zaniedbałam Kostkę Rubika, ale za to razem z rodziną zjedliśmy ponad 10 kilogramów polskich jabłek z polskich sadów od polskich sadowników, z czego jestem bardzo dumna! A teraz zapraszam na dwie książkowe recenzje.
  Zacznę chronologicznie, czyli do "Forresta Gumpa" Winstona Grooma. Zanim wybrałam te książkę minęło trochę czasu. Przejrzałam wszystkie elektroniczne książki jakie miałam i konsultując wybór z tatą wybrałam tę, sprzeczając się najpierw, czy nie zacząć jakiejś innej książki, może dla odmiany fantastycznej (nie żeby większość książek, które czytam należała do fantastyki, nie...). Postawiłam jednak na Forresta i nie zawiodłam się.
  Była to dla mnie bardzo szybka i przyjemna lektura. Wiele razy się uśmiechnęłam, wiele razy zachodziłam w głowę, ile trzeba by mieć szczęścia, żeby coś takiego przeżyć, albo chociaż część z tego. Można powiedzieć, że Forrest zrealizował wszystkie z popularnych celów, jakie ludzie przed sobą stawiają. No, może nie posadził drzewa, ale był w drużynie futbolowej, poleciał w kosmos, grał w kapeli, zakochał się i wiele, wiele więcej. Wszystkiemu temu towarzyszyły niesamowite przygody, bardzo często związane z jego głupotą. Nie krył się z tym, ani ze swoim podejściem do życia. Był dumny z tego kim jest i przeżył wspaniałe życie, choć nie raz żałował podjętych decyzji.
  Po lekturze tej książki postanowiłam znów zacząć zmieniać swoje życia. Tak, po raz kolejny chcę się wziąć za siebie, żeby później, po wielu latach mieć co wspominać. Nie znaczy to, że idzie mi to łatwo, stare przyzwyczajenia nie dają się tak szybko zmienić, a do tego nie jestem pewna, czy rzeczywiście chcę je zmienić, czy to tylko chwilowe natchnienie. Oczywiście, fajnie byłoby po latach powspominać z przyjaciółmi niezliczone przygody, wybryki, ale muszę też inwestować w swoją przyszłość. Starać się o studia, a w końcu już za tydzień kończą się wakacje, a ja zaczynam klasę maturalną. Wiem, ze ten rok stawia przede mną wiele wyzwań, nie takich o których będzie się pamiętać za 20 lat, ale zawsze wyzwań, które zmienią moje życie. Na lepsze, czy na gorsze, jeszcze nie wiem, ale na pewno zmienią. A ja znów próbuję wdrożyć w życie plan uśmiechu i ćwiczeń, żeby zmienić swoje ciało i umysł. Zobaczymy co z tego wyjdzie, nie sądzę, że dużo, szczególnie wiedząc jaką książkę czytałam zaraz po tej (o czym zaraz napiszę).
  Gdybym miała najkrócej jak potrafię opisać o czym opowiada książka, powiedziałabym, że o szukaniu swojego miejsca na świecie, szukaniu szczęścia. Taką podróż przebywa każdy z nas. Jedni napotykają na więcej przygód jak Forrest, inni na mniej. Takie jest życie. Ja oceniam tą książkę na ■■■■■■■□□□ (siedem na dziesięć). Dodam jeszcze tylko, że "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął" rzeczywiście może być podobny do tej książki.
  Tak, następna książką, którą przeczytałam były "Ciepienia młodego Wertera" Johanna Wolfganga Goethego. Zaraz po przeczytaniu wystarczająco pozytywnej książki, która zmotywowała mnie do działania, jaką był "Forrest Gump" wzięłam się za preromantyczne dzieło pokazujące nieszczęśliwą miłość i to do czego może doprowadzić. Wręcz idealna lektura na złamane serce!
  Już dość dawno chciałam przeczytać tą książeczkę. Od kiedy dowiedziałam się, że nie jest to moja lektura szkolna, wręcz zapragnęłam poznać los tytułowego bohatera. Moja przyjaciółka Asia mówiła, żebym pod żadnym pozorem nie czytała tej książki. Mówiła, że się po nie potnę, albo coś takiego. Ciekawe jakby zareagowała na to, że przeczytałam ją w tak trudnym dla mnie okresie? Ale co do robienia sobie krzywdy, mogła mieć rację. Nie mówię, że książka ta wywołała u mnie jakiekolwiek na tyle negatywne myśli, ale zaraz po wydaniu Wertera, nastąpiła fala samobójstw z powodu nieszczęśliwej miłości. Mówi się, że powieść ta pokazuje, ze samobójstwo jest rozwiązaniem sytuacji. Jak dla mnie nie jest to prawda, ale może zacznę od początku.
  Pierwszą rzeczą jaką zauważyłam od razu, to klimat jaki wprowadza książka. Znów poczułam romantyczne idee i świat widziany oczami romantyka. Docenianie piękna przyrody, chęć podróży i walki narodowo-wyzwoleńczej, a do tego nieszczęśliwa miłość ogarniająca każdą część życia, która nie daje o sobie zapomnieć. Tak. Romantyzm pełną gębą, że tak się wyrażę. I głównie to przyciągnęło moją uwagę. Zgadza się, że było w tej książce więcej narzekania na marny los niż opisów przyrody, ale mimo wszystko nie była tragiczna. Przeraził mnie tylko fakt, że byłam w stanie porównać narzekania Wertera na jego życie, do narzekania znajomego. Nic nie wiem o tym, żeby był nieszczęśliwie zakochany, ale może mi po prostu o tym nie mówi...
  Nad tą książką nie płakałam. Nie wywołała u mnie żadnych wyższych emocji, może jedynie żal. Tak, to chyba najlepsze określenie tego co czułam. Wydaje mi się, że nie zdradzę sensu książki, jeżeli powiem, co mnie dobiło, zdradzając zakończenie. Dla bardziej wrażliwych, uwaga, spojler. Jest coś, co mnie dobiło, chłopak nawet zabić się dobrze nie umiał. Nie dość, że żył nieszczęśliwie, to jeszcze umierał długo, a gdy przyszli do niego ludzie, mogli tylko patrzeć jak dalej się wykrwawia. To zdecydowanie potwierdza moją opinię, że ta książka nie zachęca do samobójstwa. Ale każdy może mieć swoje własne zdanie na ten temat.
  A teraz przechodząc do oceny. Nie uważam, że książka jest tragiczna, bardzo dobrze oddaje klimat tamtych czasów, ale, muszę to powiedzieć, jest średnia. Stąd moja ocena ■■■■■□□□□□ (pięć na dziesięć).
  To tyle, jeżeli chodzi o moje przygody z książkami w tym tygodniu. Boję się, że najbliższa recenzja książkowa będzie dopiero we wrześniu, ale nie kraczmy. Wszystko może się zmienić. Za to rysowałam. Moja praca bierze udział w Facebookowym konkursie. Jeśli chcecie możecie wejść na polską stronę Pieśni Lodu i Ognia i załapkować którąś z prac wystawionych w konkursie koszulkowym. Na razie przegrywam trzema łapkami, ale mam nadzieję, że do środy wszystko się zmieni.
  Na ten moment to wszystko. Do zobaczenia za tydzień! Pa.



W słuchawkach:

8/16/2014

Władca życia

Cześć!
  Jak już zapowiedziałam dzisiaj zajmę się recenzją "Drużyny Pierścienia" J. R. R. Tolkiena. Dzisiaj skończyłam ją czytać, więc nie ma co czekać z recenzją. Życzę miłego czytania. :)
   Może zacznę od tego, ze "Władca Pierścieni" jest jedna ze stu książek BBC, które trzeba/należy (niepotrzebne skreślić) przeczytać. Ja jednak dość długo przekonywałam się do sięgnięcia po tą książkę. Do przeczytania "Hobbita..." zostałam, można powiedzieć, przymuszona. Był po prostu moja lekturą szkolną i mi się spodobał. Słyszałam jednak, że cały "Władca Pierścieni" jest napisany o wiele cięższym językiem, niż "Hobbit.." - książeczka dla dzieci, którą debiutował Tolkien. Do tego mój tata był bardzo sceptycznie nastawiony do czytania przeze mnie tej powieści. Uważał, że nie wniesie ona nic wartościowego do mojego życia. Mówił tak, bo znał film i jak sam stwierdził: "Nic się tam nie dzieje, tylko koszą głowy i cały czas się biją." W związku z tym odwlekałam przeczytanie tej książki jak najdłużej się dało. Mimo to ciągnęło mnie do niej. Może miał na to wpływ światowy BUM na punkcie Tolkiena po wyjściu kolejnych części "Hobbita", a może fakt, ze dostałam już ponad rok temu na święta swoje własne wydanie całego "Władcy Pierścieni", które kurzyło się na półce. Nie ważne, ważne, że książka naprawdę mi się podobała i z chęcią sięgnę po następne części.
  Jeżeli chodzi o język. Rzeczywiście nie należy do najprostszych, ale dzięki temu akcja jet wyjątkowa. Drobiazgowe opisanie stworzonego już dawno w głowie Tolkiena świata pomaga nam zrozumieć jak wspaniałym miejscem jest lub było Śródziemie. Do języka trzeba przywyknąć, nie da się czytać (a przynajmniej ja nie potrafię) tylko po 15 minut czy pół godziny w przerwach między innymi zajęciami, a trzeba usiąść spokojnie, najlepiej z czekoladą i gorącą herbatą, gdy za oknem trwa burza i delektować się kolejnymi wydarzeniami. Bardzo cieszę się, że miałam czas na to, ze względu na wakacje. Wydaj mi się, ze gdybym czytała tą powieść w innym czasie i okolicznościach, mogłaby mi się nie spodobać, znudzić, albo po prostu byłaby dla mnie niezrozumiała. Język choć, nie najłatwiejszy, jest naprawdę zadziwiający. Tłumaczenie, na które trafiłam (Marii Skibniewskiej) jest wyjątkowe, a do tego wszystkie wiersze, czy pieśnie przetłumaczone są przez poetów, co dodaje tej książce dodatkowe walory.
  Coś co muszę przyznać. Nie zawsze przeżywałam akcję, tak jak powinnam była. Obecnie świat (i internet) są tak przepełnione odniesieniami do "Władcy Pierścieni", że znałam niektóre wątki (jeszcze nierozwiązane) za dobrze i nie mogłam się nimi odpowiednio przejąć. Gdy działa się jakaś tragedia, zamiast się zasmucić, zacząć płakać nad pokonanym bohaterem, ale ja wiem, że wszystko będzie dobrze i nie przejmuję się tym nawet w najmniejszym stopniu, choć widać, że tekst chciał grać na moich uczuciach.
  Dodatkowo muszę się przyznać, że widziałam fragmenty filmu, zanim przeczytałam książkę. W prawdzie z tamtego wieczoru pamiętam dużo lepiej to co się działo wokół filmu niż sam film, ale pamiętałam istotniejsze fragmenty. I wydaje mi się, że Petera Jacksona trochę poniosła fantazja i odbiegał od pierwowzoru, czasem dość wyraźnie. Nie mogę powiedzieć, że mi to bardzo przeszkadza, ale to mogło też wpłynąć na moje wrażenia z książki.
  Bardzo żałuję, że nie poznałam tej powieści wcześniej. Dostarczyła mi mnóstwa wspaniałych wrażeń i, jak już pisałam, chętnie sięgnę po następne części. Oceniam ja na ■■■■■■■■□□ (osiem na dziesięć). Wydaje mi się, że byłabym w stanie ocenić ją wyżej, gdybym przezywała ją odpowiednio, a osiem to i tak bardzo wysoka ocena. Wygląda na to, że nie sięgam po książki, które mogłyby mi się bardzo nie spodobać.
  Chciałam razem z recenzją książki dodać recenzję filmu. Zdawało mi się, ze mogłoby to fajnie wyglądać, a do tego, świeżo po przeczytaniu książki wytknęłabym od razu odejścia od fabuły i samodzielną wizję reżysera, ale filmu w całości nie widziałam jeszcze ani razu i chyba poczekam z nim, aż będę znała całą historię.
   A jeżeli chodzi o zmiany w moim życiu, mam akwarium i własne rybki! Tak zdjęcie po wyżej pokazuje właśnie moje kochane rybki i wspaniałe akwarium. Tak długo na nie czekałam i przerosło wszystkie moje oczekiwania. Wreszcie mam własne zwierzątko! A teraz tak na serio. Rybki mogą wyglądać realistycznie i nawet zachowują się w sposób losowy, ale są jedynie wygaszaczem ekranu, który przy zmianie komputera zainstalował mi tata. Nie mogę ich nakarmić, nie będę im myła akwarium (chyba, że akurat postanowię wyczyścić monitor), ale i tak mogę je nazwać (w zasadzie zastanawiam się, dlaczego jeszcze tego nie zrobiłam). mam nawet jedną rozgwiazdę. Rybek jest w sumie osiem (razem z rozgwiazdą) i w dowolnym momencie mogę je pozamieniać, uznać, ze chcę mieć tylko jeden rodzaj rybek i to ustawić. To jednak nie to  i jeszcze trochę się naczekam, nim będę miała swoje własne, prawdziwe akwarium.
  Do tego zaczęłam układać Kostkę Rubika i idzie mi nawet całkiem dobrze. Z początku miałam ogromne problemy z opanowaniem odpowiednich kroków, zrobiłam sobie nawet małą ściągawkę (wiedziałam kiedy czego użyć, ale nie miałam najmniejszego pojęcia jak to dalej szło). Minęła chyba cała godzina nim wiedziałam już mniej więcej co się dzieje i mogłam spróbować ułożyć swoją pierwszą Kostkę Rubika. Znalazłam w domu (oczywiście już poplątaną) kostkę dodawaną chyba do (uwaga, reklama) Pepsi (moja rodzina kiedyś piła jej naprawdę dużo, dlatego mamy wiele różnych gadżetów z logami firmy) i zaczęłam składać. Nie rozumiałam jednego kroku, ale dość szybko zorientowałam się o co w nim chodzi.  Męczyłam wszystkich domowników, aby mi ją kręcili i psuli moją pracę, abym lepiej opanowała algorytmy. A teraz, gdy wszystko mam już naprawdę dobrze opanowane (mój najlepszy czas tym dość wolnym sposobem to cztery minuty trzydzieści sekund - cza względnie z zmierzony, z dużą dozą niedokładności, ale jest!), a kostka wygląda jakby miała się zaraz rozlecieć, znalazłam drugą, taką samą i teraz męczę się z dwoma. Chyba zacznę odkładać pieniądze na jakąś normalną, prawie profesjonalna kostkę, która mi się tak szybko nie rozpadnie. Minie jeszcze sporo czasu nim będę mogła taką kupić, a oszczędzać zacznę z początkiem roku szkolnego (w planach mam dwa złote za każdy dzień szkolny, bo prawie codziennie za tą kwotę kupowałam sobie czekoladę, a chciałabym z tym skończyć). Zobaczymy jak to się potoczy. Może wcześniej zdobędę normalną kostkę z marketu?
  Do tego bardzo intensywnie myślę nad tym, aby stworzyć stronę na której pokażę, jak składam kostkę. Krok po kroku. Sposób jest dość uniwersalny, a przecież każdy może chcieć umieć składać kostkę lub chociaż podążając za instrukcją raz ją ułożyć. Pewnie zajmę się tym w kolejne pochmurne popołudnie tych wakacji, które przesiedzę w domu (ale na razie nic nie obiecuję, bo będzie to wymagało ode mnie naprawdę dużo zaangażowania).
  Na ten moment będę się z wami żegnała. Życzę miłego tygodnia, może tym razem nie przepełnionego pracą, a jedynie relaksem i odpoczynkiem od codziennych utrapień? Pa! :)

   

W słuchawkach:



  A, jeszcze jedno. Zaczęłam grać w Cookie Clickera. To jest jedna z gier, w które większość osób kiedyś grała, albo nadal gra. Typowy pożeracz czasu. I nawet ani razu nie kliknęłam w ciasteczko! Tutaj macie link ode mnie. :)
Cookie Clicker

8/12/2014

Znaleźć wyjście z każdej sytuacji

Witajcie kochani!
  Przepraszam za zwłokę w tym tygodniu. Chciałam napisać w niedzielę wieczorem, ale wtedy miałam też być na filmie "Płytki grób". Chciałam go też napisać, więc zwlekałam jak najdłużej. Moje wyjście na ten film się nie udało, a do tego straciłam nastrój do pisania. Potem zapomniałam na trochę o blogu, ale już wracam z nową porcją wrażeń i recenzją filmu, który widziałam jakoś dwa tygodnie temu. Film reżyserii Shane'a Ackera nosi nazwę "9" (powiem wam, ze zanim znalazłam ten film w internecie minęło sporo czasu - zawsze wpisywałam nazwę słownie i nic nie mogłam znaleźć).
  Na film ten trafiłam zupełnie przypadkiem. Szukałam filmów animowanych, które mogłabym obejrzeć razem, z młodszym bratem, gdy mój tata pokazał mi ten film. Byłam zaskoczona, że wszyscy domownicy o nim słyszeli, a ja nie. Od razu chciałam go zobaczyć. To oczywiście się nie udało, ale gdy w końcu usiadłam sama przed telewizorem, puściłam "9" i wszyscy oglądali razem ze mną.
  Akcja filmu dzieje się w zniszczonym przez maszyny świecie. Doprowadziło to do zagłady ludzkości, a jedyne co pozostało żywe to szmaciane laleczki stworzone przez znanego naukowca, jeszcze gdy żył. Widz od samego początku filmu towarzyszy głównemu bohaterowi, laleczce z numerem 9 na plecach. Poznajemy go w momencie przebudzenie (bo nie można tego nazwać narodzinami) i dalej towarzyszymy mu. Razem z nim poznajemy świat zniszczony przez roboty i inne podobne do niego stworzenia. Jest to dość specyficzna wizja zagłady ludzkości. Pokazana jest walka między duszą, a co za tym idzie uczuciowa częścią człowieka, a umysłem i wiedzą w najczystszym wydaniu.
  Nie jest to typowy film animowany. Sama sięgnęłam po niego głowie z ciekawości, a natknęłam się na coś interesującego, innego. Nie spodziewałam się takiego rozwoju sytuacji, a sama historia mnie zadziwiła, zasmuciła i zmusiła do refleksji. Ciężko jest pisać o tym filmie nie zdradzając zakończenia, ani najistotniejszych dla akcji szczegółów filmów, które tak bardzo mnie urzekły, dlatego od razu przedję do mojej oceny o filmie.
  Uważam, że warto było poświęcić tę godzinę z minutami na obejrzenie tego filmu. Wywarł na mnie ogromne wrażenie. Nie chodzi o samą animację, czy muzykę, ale o historię, wielowątkowość i przekaz tego filmu. Jeżeli chodzi o tematykę - świat post apokaliptyczny, trafiony w dziesiątkę. Nie spotkałam się jeszcze z takim rozwojem wydarzeń, a funkcjonowanie świata po tak traumatycznych wydarzeniach zawsze mnie ciekawiło. Nawet nie tylko po apokalipsie, ale również po kontrolowaniu prze maszyny, całkowitej niezależności maszyn pod ludzi i życiu z probówek (choć tutaj nie mamy tego w tak dosłownej formie, tematyka jest podobna).
  Jeżeli tylko macie możliwość zobaczenia tego filmu, zdecydowanie polecam. Może chciałabym żeby skończył się inaczej (sama nie mam pomysłu na to jak inaczej, nie banalnie mógłby się skończyć), ale to nie zmienia faktu, że wywiera naprawdę duże widzenie na widzu i zaskakuje na każdym kroku. Chciałabym móc dać mu 9 (ładnie by to wyglądało), ale dla mnie to ■■■■■■■■□□ (osiem na dziesięć). Jeszcze raz bardzo, ale to bardzo polecam, bo historia jest niesamowita.
  Do tego w poprzednim tygodniu, razem z Sebastianem i Maksem wybrałam się na Find out. Pewnie spytacie co to jest? Find out to rodzaj gry logicznej. Generalnie rzecz biorąc, zamykają cię w pokoju na 45 minut i musisz się z niego wyjść korzystając ze wskazówek umieszczonych w środku. Wszystko może mieć znaczenie, a Ty musisz zdecydować, co rzeczywiście Ci się przyda, na tym czy innym etapie gry.Skąd taki pomysł? Podobno przybył do nas z Węgier. Tam takich pokoi jest podobno bardzo dużo. U nas, w Łodzi, są tylko dwa pokoje, które mają być przemeblowywane mniej więcej co trzy miesiące. Wiem, że tego typu zabawie można poddać się też w Warszawie i Krakowie, ale z relacji ludzi, którzy byli i tam i w Łodzi, nasze łódzkie pokoje są najlepsze, najciekawsze i chyba najtrudniejsze.
  Śmiało mogę powiedzieć, że zabawa była naprawdę fajna i choć nie udało nam się wydostać z tego pokoju, za co obwiniamy kłódkę obrotową (można by się spodziewać, że chłopak, który ma na co dzień kontakt z takową, będzie wiedział, jak ją obsłużyć, okazało się że jest inaczej - stąd na zdjęciu zła krzywa kłódka namalowana moimi zdolnymi łapkami, którym w pewnym momencie skończył się zasięg i nie mogły malować wyżej) i jeszcze przez inne rzeczy zupełnie od nas niezależne. W końcu byliśmy chyba jedną z najbardziej elitarnych drużyn, które tam kiedykolwiek były. Sama chętnie odwiedzę drugi pokój i przyjdę tam jeszcze kilka razy, z tą sama czy inna grupą. Bardzo polecam. 
  Jeżeli chcielibyście się dowiedzieć więcej na ten temat, wszystkie informacje znajdziecie na Facebooku, a i ja sama chętnie udzielę informacji, choć nie będę zdradzała, na co można się natknąć w pokojach (w końcu zostaliśmy o to serdecznie poproszeni).
  To by było na tyle. na przyszły tydzień szykuję dla was recenzję "Drużyny Pierścienia" J. R. R. Tolkiena, może po drodze nawinie się też jakiś film, który mogłabym zrecenzować, albo coś jeszcze innego. A na razie życzę wam miłego tygodnia. Trzymajcie się ciepło i oby pogoda była ładna!



W słuchawkach: 

8/02/2014

Gwiazda, Serce Łabędzia, Tehanu

Cześć!
  Tym razem jestem już skończyłam czytać i zaraz biorę się za recenzję "Tehanu" Ursuli K. Le Guin. A recenzja czeka od wczoraj. Do tego kończąc jedną książkę od razu wzięłam się za drugą. nadrabiam to, ze tak długo nie czytałam, nie lubiłam czytać. Mam wiele książek do nadrobienia, a tym razem wzięłam się za "Drużynę Pierścienia". Książeczka trochę dłuższa niż ta, ale na pewno także ją zrecenzuję w przyszłych postach. A teraz do rzeczy.
  "Tehanu" to czwarta książka z cyklu Ziemiomorza. Z samą serią książek spotkałam się już jakiś czas temu. Dwa lata temu przeczytałam pierwsze trzy książki, a potem zaczęłam tą. Jednak wtedy pojawił się problem. Czytałam tylko w tramwaju, w wolnej chwili, a że zaczynałam nową szkołę, która stawiała przede mną kolejne wyzwania wiele nowych obowiązków, nie skończyłam jej. Wszystkie cztery książki miałam wypożyczone z mojej biblioteki na raz (inaczej się nie dało) i trzymałam je już drugi miesiąc. Nie skończyłam "Tehanu", ale mimo to oddałam książki do biblioteki. Teraz, gdy w lipcu chodziłam po antykwariatach znalazłam ją. Była w naprawdę dobrym stanie, dlatego postanowiłam ją wziąć razem z następną częścią - "Innym wiatrem" i  na nowo zaczęła się moja przygoda razem z Ziemiomorzem.
  "Tehanu" zaczęłam czytać od początku. Niewiele pamiętałam z wcześniejszych części, jednak z każdą stroną przypominałam sobie więcej akcji i kojarzyłam coraz więcej imion oraz faktów. Na nowo odkryłam tę książkę i naprawdę się w nią wciągnęłam. Gdy pierwszy raz czytałam ją w pośpiechu uciekało mi naprawdę wiele wątków, które okazywały się kluczowe do zrozumienia książki, dlatego nie od razu mi się podobała i trochę bałam się do niej wrócić. Teraz nie żałuję, że zajrzałam do nie z powrotem.
  Historia tym razem nie toczy się wokół znanego i kochanego Geda, wielkiego czarownika, arcymaga itd. Tym razem naszą uwagę przykuwa dziwna, nikomu nieznana dziewczynka, która została tragicznie okaleczona przez swoich rodziców i pozostawiona na pewną śmierć. Jednak z pomocą przychodzi jej Tenar, dawna strażniczka grobowców Antuanu i postania się ją zająć, tak jak opiekowała się własnymi dziećmi. Dziewczynka uczy się żyć w normalnym świecie, mimo że nie jest jej łatwo odnaleźć się wśród otaczających ją wydarzeń. Okazuje się jednak, że jest zupełnie kimś innym niż moglibyśmy się tego spodziewać.
  Jak już wspomniałam na nowo odnalazłam się w tej książce. Dawno nie przeżywałam tak toczącej się akcji i przygód. Wiele razy łza zakręciła mi się w oku, bo czułam realną więź z bohaterami, którym działa się krzywda. Żadna z książek z tej serii tak na mnie nie wpłynęła. nie wiem z jakiego powodu. czy jest po prostu lepiej napisana, czy czytając poprzednie części nie dojrzałam jeszcze do tej literatury? Nie wiem. Nie mówię, że tamte książki mi się nie podobały. Podobały mi się. Nawet bardzo, ale odbierałam je na zupełnie innej płaszczyźnie niż tą i (prawdopodobnie) poruszały inne tematy. Od tego czasu we mnie zmieniło się też to, że trochę obeznałam się wśród książek i jestem w stosunku do nich bardziej krytyczna. Książka musi być naprawdę dobra, abym oceniła ją powyżej siedmiu czy ośmiu w skali do dziesięciu, a kiedyś przychodziło mi to bez większego problemu. Ale wracając do samej książki.
  Bardzo spodobało mi się podejście Ursuli K. Le Guin do smoków (tak, znów podejście do smoków, tak jakoś mam), bo nie jest typowe. Duża część autorów nie zastanawia się nad tym skąd się wzięły smoki, jak powstały, czy zostały stworzone, dlatego też zwracam uwagę gdy jest inaczej, tak jak w tym przypadku. Okazuje się, że smoki i ludzie dawno temu byli sobie bardo bliscy, a wręcz stanowili jedność. Z biegiem czasu część z nich zaczęła przykładać większą wagę do ziemi, majątków, a inna zachwycała się lotem i nie obchodziło jej gromadzenie dóbr w czasie życia i właśnie wtedy zaczęli wyodrębniać się ludzie i smoki. Bardzo podoba mi się wizja tego, że kiedyś mogliśmy być ze smokami jednością, a jeszcze bardziej przypadło mi do gustu to, że do tej pory można znaleźć stworzenia, które wyglądają jak ludzie, ale mają smoczą duszę, należą do zapomnianego rodu ludzi-smoków. Tych rodowitych mieszkańców Ziemiomorza, którzy nie poddali się podziałom.
  Nie rozumiem, dlaczego ocenia się ją najniżej wśród książek z tej serii. Jedni uważają, że to nieudana próba pociągnięcia dalej cyklu Ziemiomorza. Nie uważam, że na poprzedniej części - "Grobowcach Antuanu" seria powinna się skończyć. "Tehanu" rzeczywiście odbiega od tematyki przednich, mimo to bardzo mi się podobała i nie mogę się doczekać, aż sięgnę po "Inny wiatr". Oceniam ją na ■■■■■■■■□□ (osiem na dziesięć). Sądzę, że zasługuje na tak wysoką ocenę. Mnie poruszyła i odrodziła pozytywne uczucia do Ziemiomorza.
  Tydzień nie był dla mnie zbyt kreatywny, wymyśliłam sobie nowe zajęcie, ale nie będę zdradzała co to jest. Pod koniec sierpnia (albo na początku września) zobaczycie efekty mojej pracy, a teraz będę się z wami żegnać. Miłego weekendu! 



W słuchawkach: