7/27/2014

Życiowa demolka

Cześć! :)
  Ten tydzień przyniósł wiele zmian w moim życiu, z niektórych będę się jeszcze dość długo otrząsała. Obróciły one moje życie do góry nogami, ale zanim to obróciły mną o trzysta sześćdziesiąt stopni w jedną, a potem w drugą stronę. Gdybym miała określić swoje samopoczucie, emocje - nie zdolna do życia społecznego. Czekająca na skazanie i wyrok. Jest źle i mimo łez, muszę sie pozbierać z małych kawałeczków i iść dalej przed siebie. Taki już mój los. 
  Zanim jednak wydarzyło się dużo złego przeżyłam naprawdę przyjemny tydzień. Byłam razem z grupką z klasy an kręglach. I co tu dużo mówić. Działo się. Nigdy nie byłam dobra w tej grze. Pierwszy raz byłam na kręglach rok temu, w czasie matur, razem z Szymonem i wtedy tez nie szło mi jakoś super (a mówi się, że początkujący ma szczęście, najwidoczniej wystarczy być na, a porzekadła przestają działać, takie moje szczęście). Tym razem nawet nie wszystkie gry byłam ostatnia. 
  Była nas piątka. Ja, Asia, Sebastian, Maks i Jonasz, w prawdzie Sebastian i Maks nie są już oficjalnie w mojej klasie (wyjechali ze stypendium uczyć się za granicą), ale dla nas zawsze będą częścią naszej społeczności klasowej. Wszystko zapowiadało się fajnie. Spotkaliśmy się przed południem, dla Maksa za wcześnie. Jeszcze nie przestawił się na nasz Polski czas, ale w sumie nie ma sensu, żeby się przyzwyczajał skoro w połowie sierpnia wraca do Stanów Zjednoczonych. Czekaliśmy na niego najpierw kwadrans akademicki, a potem jeszcze kolejny i kolejny. Przyszedł, a my nie poszliśmy od razu na kręgle. Zamiast tego wybraliśmy się do Grycana na lody. Potem dopiero zaczęła się gra. Wykupiliśmy sobie dwie godziny grania i zaczęliśmy. Pierwsza tura szła nawet całkiem przyzwoicie. Jak zwykle zamieszanie wywołał Maks i to jak rzucał. Wyobraźcie sobie chłopaka, który bierze jedną z cięższych kul idzie z nią do toru. Staje zaraz przed jego końcem w rozkroku. Dalej lewą ręką z kulą do kręgli zaczyna machać między nogami, zawsze odpowiednią ilość razy, a później ją puszcza. Wszyscy dookoła w czasie jego rzutów chowają się za filarami, kolumnami, czy za czym tylko mogą, bo nie dość, że nie jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że ktoś rzuca lewą ręką, to do tego "rozmachiwanie się" Maksa nie wygląda na bezpieczne dla osób stojących za nim. Jednak nie to jest w tym najgorsze. Najgorsze jest to, że on trafia i do tego bardzo często zbija wszystkie kręgle. My się gimnastykujemy, staramy się wyglądać profesjonalnie, jak na filmach z kręglarzami i trafiamy w rynnę. Może czas zmienić taktykę? Choć wydaje mi się, że taktyka Maksa do mnie nie pasuje. Może następnym razem spróbuję...
  W tym tygodniu byłam też na urodzinach Łodzi. Nie świętowałam w żaden doniosły sposób, jedynie skorzystałam z możliwości darmowego zwiedzenia kilku łódzkich zabytków. Ale też nie skończyłam czytać "Tehanu", dlatego też nie mogę jej zrecenzować. Czytanie nie było mi pisane. Przez cały tydzień zajmowałam się raczej rzeczami, które nie wymagały zbyt dużego zaangażowania umysłowego. Oglądałam filmy. W tym tygodniu widziałam "Zmowę pierwszych żon" i "Ralpha Demolkę". Zacznę od tego drugiego.
   Jest to film animowany, który w ostatnim  czasie oglądam z zamiłowaniem. Widziałam go już kilka razy wcześniej, jednak w tym tygodniu obejrzałam go trzy, albo i cztery razy. Znam go praktycznie na pamięć, a mimo cały czas mi się nie znudził. Ale może najpierw opiszę ten film.
  "Ralph Demolka" to film reżyserii Richa Moore'a (nie wiem dlaczego w filmach animowanych najczęściej w ogóle nie wspomina się o reżyserze, wiem że filmy te skierowane są raczej do dzieci, które się tym nie bardzo przejmują i większość osób nie docenia w tego typu filmach roli reżysera, ja mimo to uważam, że warto o nim wspomnieć). Film ten opowiada o świecie gier z perspektywy postaci z tych właśnie gier. Znajdziemy tam kilka znanych, nawet mojemu pokoleniu, gier takich jak Pac-man czy Sonic (to jeżlei chodzi o mnie, ale moi bracia, którzy mają trochę większą styczność z grami niż ja rozpoznają ich więcej, nie mówiąc już o tym ile gier zna mój tata, w końcu to były gry z czasów jego dzieciństwa). Historia opowiedziana z humorem, czasem nawet tak że wybucha się śmiechem na fotelu. Tytułowy bohater Ralph jest wielki i trochę niezdarny, co dodatkowo dodaje komizmu jego postaci. Do tego u jego boku pojawia się mała dziewczynka (brzmi landrynkowo? Nic bardziej mylnego, jest złośliwa jak mało kto i doskonale uprzykrza Ralphowi życie), która chce spełnić marzenia jego kosztem.
  Są w tym filmie dwie sceny, które wyjątkowo zapadły mi w pamięci. Jedna dotyczy Kółka Anonimowych Antybohaterów. Mają swoją mantrę, która pokochałam, gdy tylko pierwszy raz obejrzałam ten film, a brzmi ona tak: "Jestem zły, ale to dobrze. Nigdy nie będę dobry, ale to nic złego. Akceptuję siebie takiego jakim jestem." Spróbujcie mi powiedzieć, że nie jest urocza. Od teraz zawsze będę pamiętać, że nawet jeżeli jestem negatywna, nie oznacza to od razu, ze jestem zła, a sama mantra będzie mi jeszcze towarzyszyła przez następne lata. Druga scena dotyczy oddziału walczącego z ogromnymi robalami. Ich przywódcą jest kobieta - sierżant Calhoun. Jest ona najbardziej męska z całego oddziału i na początek, zanim zacznie się gra powtarza zawsze: "Pamiętajcie, że jesteście tylko mężczyznami. Jeśli się któryś wystraszy, to robić w skafander, byłe do mnie nie doleciało, bo was rodzona matka nie pozna!" Albo coś takiego, dokładnie nie pamiętam, ale znam idee, poza tym są różne tłumaczenia, bo sama spotkałam się na zwiastunach z jednym, a na filmie z drugim. Sama mam jak ja to zwykłam nazywać, skłonności feministyczne, dlatego zaimponowało mi takie podejście.
  Muzyki nie będę komentowała, wpasowuje się w akcje. Tyle powiem. Natomiast pochwalę polaków za świetny dubbing. Znów nie zawiodłam się na nim. To jedna z tych rzeczy, z których słyniemy nie tylko w granicach naszego państwa. Podobno kiedyś nie chcieli nam pozwolić zdubbingować jakiegoś filmu (jeden z pierwszych filmów animowanych, który chciano przetłumaczyć na polski), kontrolowali nas na każdym kroku i nim film trafił do polskich kin przeszedł próbę. Okazało się, że dubbing był miejscami śmieszniejszy niż oryginalny film. Od tego czasu nie było już problemu z dubbingowaniem filmów w Polsce. 
  Jeżeli chodzi o "Ralpha Demolkę" to pokochałam ten film, jak mało który. Oceniam go na ■■■■■■■■■□ (dziewięć na dziesięć), jeżeli nie więcej. Nie wiem czy wiecie, ale podobno Disney szykuje już sequel. "Mogę powiedzieć tylko, że scenariusz powstaje. Nic więcej nie wiem, więc milczę jak grób" - zdradził Jackman. Trochę się tego boję, sama nie wiem, co mogłoby być w nowej części, ale i tak pewnie go obejrzę, gdy tylko pojawi się w kinach. Po tak udanym pierwszym filmie, nie mogłabym nie zobaczyć drugiego.

  Teraz zajmę się drugim filmem, który postanowiłam obejrzeć w tym tygodniu, "Zmową pierwszych żon". Zacznę od anegdotki. Dopiero szukając plakatu do wklejenia na bloga dowiedziałam się, ze film powstał na podstawie książki. No cóż. Nie czytałam jej. Nie wiem czy się za nią zabiorę, ale chętnie ją przeczytam, bo film mi się podobał. Dodam ją do listy lektur do przeczytania mimo, ze najpierw obejrzało się film. Tak też się zdarza, choć staram się, żeby było odwrotnie. Najpierw coś na czym się wzorowali, dopiero efekt pracy. W związku z tym nie widziałam jeszcze "Władcy Pierścieni", ani żadnej z części "Igrzysk śmierci" (choć w tym drugim przypadku książki mam już za sobą, w czasie poprzednich wakacji przeżywałam Głodowe Igrzyska).
  Wracając jednak do "Zmowy pierwszych żon". Film reżyserii Hugh Wilsona opowiada historię czterech przyjaciółek. Znają się od młodości, jednak od czasów akademickich każda zaczęła wieść samodzielne życie. Teraz znów je coś łączy, każda z nich przeżywa kryzys w swoim małżeństwie. Mężowie naleźli sobie młodsze, ładniejsze i raczej puste kochanki, a z nimi zerwali kontakt wnosząc o rozwód. Przyjaciółki starają się przezwyciężyć ten trudny okres, każda na własną rękę, jednak dopiero gdy zaczynają współpracować, zaczyna się robić ciekawie.
  Film ten obejrzałam teraz drugi raz. Za pierwszym razem widziałam go może od jednej czwartej, a teraz chciałam się zapoznać z całym dziełem. Film już za pierwszym razem wywarł na mnie wrażenie, a to jak się skończył dało nadzieję na to, że zawsze może być dobrze, nawet gdy wpadnie się nawet w największe bagno. Pokazało mi także moc prawdziwej przyjaźni, tej z lat szkolnych, nawet gdy przez tak wiele lat nie utrzymywało się kontaktu. Bardzo przyjemnie się go ogląda, a że pokazuje jak kobiety mogą sobie same dać radę z życiu, co zgadza się z moim stosunkiem do życia (o czym już wspominałam odnośnie sierżant Calhoun). Dodatkowo mnie to cieszy, zadowala, moze dodaje trochę sympatii do tego filmu. 
  Jeżeli chodzi o grę aktorską. Na scenie pojawiły się gwiazdy takie jak Diane Keaton, Goldie Hawn, Bette Midler, Maggie Smith czy Sarah Jessica Parker. Naprawdę wczuły się one w grane postacie i zdaje mi się, że każdy widz mógł bez problemu wczuć się w główne bohaterki.
  "Zmowę pierwszych żon" oceniam pozytywnie. Spodobał mi się ten film, trochę zszokował. Chętnie obejrzałabym go jeszcze raz, żeby lepiej przyjrzeć się szczegółom, na które nie zwróciłam uwagi. Na ten moment mogę bez wahania powiedzieć, że film zasługuje na mocne ■■■■■■■■□□ (osiem na dziesięć).

  I teraz będę już kończyć. trochę przydługi wyszedł ten post. mam nadzieję, ze nikogo nie zanudziłam, ale pisanie tego dodało mi choć trochę otuchy  i pozwoliło choć na chwilę zapomnieć o męczących mnie problemach życia codziennego. Trzymajcie się ciepło (bo ostatnio dużo padało i zrobiło się chłodniej na chwilę). Miłego wieczora, i następnych sześciu, albo i siedmiu.



W słuchawkach:

7/19/2014

Kolor życia, kolor magii

Witajcie!
  Tydzień pełen upałów już za mną, ale pogoda na dworze nadal nie bardzo sprzyja wychodzeniu gdziekolwiek, dlatego najlepiej zostać w domu i napisać coś na bloga. W tym tygodniu skończyłam czytać "Kolor magii" Terry'ego Pratchetta. W tym poście chciałabym wam przedstawić moje wrażenia i opinię o tej książce.
  Zacznę może od tego, że bardzo długo zabierałam się do Świata Dysku. Wielu moich znajomych było zachwyconych książkami Pratchetta, namawiali mnie. Mówili, ze jeżeli tylko lubię fantastykę powinnam koniecznie zapoznać się z tym wieloksięgiem. Do tego już wielokrotnie grałam w gry planszowe na postawie książek Pratchetta, a ich nie znałam. Mimo to od jakiegoś roku odwlekałam zaczęcie czytania. Pytanie brzmi dlaczego? Podejrzewam, że może to być spowodowane również opiniami ludzi. Mój bliski przyjaciel Sebastian nie trawi książek Pratchetta. Próbował czytać je wielokrotnie, różne części, ale nie przemówił do niego język, ani humor. Nie odpowiadał mu ten typ satyry. 
  Do samego "Koloru magii" miałam mieszane uczucia. Wiele opinii, internetowych, a także tych zasłyszanych w szkole odradzało zaczynanie przygody ze Światem Dysku właśnie od tej książki. Mówi się, że to jedna z najgorszych książek tego autora. Sama, na razie, nie czytałam żadnej innej jego książki, ale ta nie wydała mi się taka zła, jak mogłabym się tego spodziewać po internetowych opiniach. A nawet mi się podobała.
  To tak. Zaczęłam od początku i nie żąłuję, bo nie zraziłam się do Świata Dysku, a nawet jestem zachęcona do poznawania następnych części. "Koror magii" zdaje mi się być wprowadzaniem do świata w których dzieje się akcja całego wielkosięgu. Zapoznajemy się w tym jak wygląda Dysk spoczywający na grzbietach czterech słoni: Berilii, Tubula, Wielkiego T’Phona i Jerakeena, stojących na skorupie wielkiego żółwia płynącego przez wszechświat - A’Tuina. A także zapoznajemy się działaniem praw tamtejszej zakręconej fizyki. Mimo tego wszystkiego nie zabrakło w taj książce przygód. Bohaterowie zmierzają się z różnymi przeciwnościami, a wszystko wygląda, jakby byli częścią wielkiej gry planszowej. Niesamowity satyryczny humor, który towarzyszy każdym kolejnym wątkom, bardzo przypadł mi do gustu i nie mogę się doczekać, aż sięgnę po następną książkę z tej serii.
  Coś co zwróciło moją uwagę i bardzo (naprawdę bardzo) mi się spodobało było podejście Pratchetta do smoków. Te piękne stworzenia są nieodłączną częścią książek fantasy, jednak po raz pierwszy spotkałam się  z nimi w tym wydaniu. Wystarczy w nie mocno wierzyć i znaleźć się w zgromadzeniu magii, a one powstają z naszej wyobraźni. Urzeczywistniają się, materializują. To takie piękne. Pozwala wierzyć, że gdzieś na świecie, jeżeli tylko znajdzie się odpowiednie skupisko magii, będzie można zobaczyć smoka, dokładnie takiego jakiego mieliśmy w swojej wyobraźni, takiego o jakim czytaliśmy we wszystkich książkach czy legendach. Takiego jakiego sobie wymarzymy. Ta wizja bardzo przypadła mi do gustu.
  Dodatkowo liczba między siedem a dziewięć, która ma ogromną moc. To właśnie wokół niej kręci się cały świat, nie jak powszechnie przyjmuje się na ziemi wokół liczby siedem. Właśnie w liczbie OSIEM jest moc pozwalająca na zniszczenie wszystkiego. mamy osiem kolorów w tęczy. Siedem nam znanych i ósmy - kolor magii. Od kiedy przeczytałam tą książkę zapałałam, może nie miłością, ale sympatią do wszystkiego co związane z ósemką, a ośmiokąty podobają mi się o wiele bardziej niż sześciokąty, choć do tej pory było odwrotnie.
  No i jeszcze nieodłączne wątku ze Śmiercią, która tutaj, co może wydać się wielu osobom dziwne, jest mężczyzna. Wierzę, ze nie poznałam jeszcze tego jak przyjemne mogą byś z nim wątki, ale mimo to bardzo ta postać bardzo przypadła mi do gustu i dodała trochę charakteru książce.
  Jak już wspomniałam nie jestem zawiedziona. Nie stawiałam żadnych oczekiwań przed tą książką. Mogła mi się spodobać, albo nie. W każdym z tych przypadków sięgnęłabym po następną, żeby przekonać się, czy to przez styl pisania mi się nie podobała, czy po prostu była słabsza. Mnie jednak przypadła do gustu i chętnie sięgnę po kolejne książki Świata Dysku. "Kolor magii" oceniam na ■■■■■■■□□□ (siedem na dziesięć).
  W tym tygodniu nie działo się za dużo. Na dworze upał, w domu upał. Od czasu do czasu można gdzie wyjść, a poza tym nie wiele się dzieje. Ale takie zalety wakacji w mieście. Od jakiegoś czasu staram się powtarzać czasowniki złożone. Na wakacje dostaliśmy do nauczenia się 971 czasowników złożonych. Część z nich znamy, ale tylko nieliczne. Dzisiaj dopiero trzeci dzień i już zaczynam tracić siły do tego. Boję się, że nie wytrwam za długo, ale wszystko przede mną. Oby nauka w czasie wakacji była dla mnie choć trochę przyjemna (z tego co zauważyłam to świetny zapychacz czasu, szczególnie, gdy po raz dziesiąty powtarzasz słówka, bo nie możesz się nauczyć dwóch z siedemdziesięciu.
  Na dzisiaj to by było wszystko. Trzymajcie się ciepło. Już zaczęłam czytać nową książkę, więc może i następnym razem wrzucę recenzję? Miłego dnia i całego tygodnia! :)



W słuchawkach (może nie do końca pasuje do takiego upału, ale za to bardzo odpowiadfa mojemu spędzeniu wakacji w Łodzi):


7/13/2014

Wakacyjnie, przygodowo

Cześć! :)
  Tydzień zbliża się końca i choć nie zapowiadał się zbyt ciekawie, skończył się wyjątkowo. Pogoda kilka razy pokrzyżowała mi plany, ale mimo to jakoś dałam sobie radę. Zacznę może od środy i "Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął", szwedzkiej produkcji filmowej na podstawie powieści
  Na film wybrałam się ze względu na namowę znajomych. Mięliśmy większą grupą wybrać się do kina (z większej grupy zostały, łącznie ze mną, trzy osoby) i po prostu miło spędzić czas. Film wybrał Maks, znajomy z klasy, który tak jak Sebastian wyjechał ze stypendium uczyć się za granicą, tyle że nie w Wielkiej Brytanii, a w Stanach Zjednoczonych. Maks od zawsze był... specyficzny (to słowo bardzo dobrze opisuje większość moich znajomych, jednak Maks jest jeszcze inny). Miał wyjątkowe poczucie humoru, dlatego też nie zdziwiło mnie, że wybrał czarną komedię. Przez specyfikę Maksa trochę obawiałam się tego filmu, na szczęście później okazało się, że niepotrzebnie. Jedno co mnie uspokajało, to fakt, że istnieje książka, na podstawie której powstał ten film. Skoro jet to ekranizacja, nie może być aż tak tragicznie.
  Mówi się, ze to szwedzki Forrest Gump. Może to i prawda, zdecydowanie łatwiej byłoby mi się wypowiedzieć na ten temat, gdybym wcześniej widziała "Forresta Gumpa" (tak, to jeden z wielu filmów, których nie widziałam, znajomi kiedyś wymieniali filmy, które powinnam znać, 80% nie widziałam), jednak znam ideę filmu i w tym są na pewno podobne. Allan, główny bohater opowiada przeżywa kolejną przygodę, która przypomina mu stare dobre czasy. Film jest zaskakujący i naprawdę śmieszny. Nie należy do tych, w których do pięć minut cała sala kinowa wybucha śmiechem, ale mnie udało się parę razy uśmiechnąć. Muzyka dodatkowo potęgowała nastrój ukazując sceny w ironicznym kontekście.Nie zabrakło oczywiście zwykłych wybuchów, które zawsze cieszą widza (chyba, że jest ich zbyt dużo). 
  "Stulatek, który wyskoczy przez okno i zniknął" ukazuje nam historię świata z trochę innej perspektywy. Mnie jednak najbardziej do gustu przypadł głupi jak but brat bliźniak Alberta Einsteina - Herbert. Postać ta wprowadziła nie mało zamieszania, a nieporozumienia wywołane przez jego zwykłą głupotę rozbawiłyby każdego. 
  Coś na co zwróciłam uwagę w czasie pierwszego oglądania (co nie zdarza się często ze względu na próbę ogarnięcia całej fabuły) była muzyka (zwykle muszę obejrzeć film dwa albo trzy razy, żeby ją docenić). Akcja nie byłaby taka sama gdyby nie rewelacyjna muzyka Matti Bye, bo to często głównie ona nadawała innych, tym samym śmieszny, wydźwięk zwykłym scenom.
 Podsumowując, lekkość opowieści i dobre aktorstwo gwarantują dobrą zabawę. Przypadek rządzi genialnymi rozwiązaniami, który sprawia że życie Allana jest wyjątkowe, a nam daje mnóstwo powodów do uśmiechu. Nie jest to jednak film typowo w moim stylu. Nie zarzucam nic historii, grze aktorskiej czy muzyce, po prostu wolę inny rodzaj kina (mimo to w miarę dobrze się bawiłam). Dla mnie ■■■■■■ (siedem na dziesięć).


  Pod koniec tygodnia wybrałam się na kolejną imprezę w środku lasu. jak na niezbyt zabawową osobę nie miałam jeszcze tygodnia wakacji bez całonocnej imprezy. Coś jest chyba nie tak, ale w końcu od czego są wakacje. Można robić rzeczy, które na co dzień są niewyobrażalne, wręcz niemożliwe.  
  Powiedzmy, ze ta impreza była trochę lepsza poprzedniej. Bardziej przypominała imprezę niż spotkanie towarzyskie i choć na naszej playliście w pewnym momencie pojawiły się kolędy nie było najgorzej. Organizator - mój przyjaciel i współpracownik Łukasz - powiedział: "Impreza jest ok, tylko trochę stypa"  i s tym mogę się zgodzić. Najpierw pięć osób poszło do sklepu oddalonego o jakieś trzy kilometry, który w rezultacie okazał się zamknięty, potem ktoś zginął w lesie i wszyscy się o niego martwili, a później większość osób była już zmęczona i woleli usiąść przy jedzeniu i chwilę porozmawiać.
  Można powiedzieć, ze ta impreza miała kilka punktów. Jednym z nich była gra we frisbee. Moja klasa już jakoś tak od roku (może trochę krócej) lubi sobie porzucać frisbee, a że organizator ma swoje idealnie wyważone do prawdziwych rozgrywek i sam chodził na treningi tego naprawdę skomplikowanego sportu, to zaproponował nam grę. Sam się w nią nie zaangażował, ponieważ udawał, że pilnuje grilla, ale i tka dobrze się bawiliśmy. Następnym punktem było jedzenie. Jedzenie było bardzo istotnym i ważnym punktem. Łukasz jest jedną z osób, które ciężko zobaczyć bez jedzenie, więc skoro organizował imprezę nie mogło zabraknąć pożywienia.Było nawet ciasto marchewkowe upieczone na prośbę Sebastiana. Swoją drogą po raz pierwszy jadłam ciasto marchewkowe. podobno było mało marchewkowe, ale się liczy. Może sama kiedyś takie upiekę? :) Jeszcze innym punktem imprezy miało być ognisko. Gdy w poprzednim roku Łukasz zorganizował imprezę w tym samym miejscu (tyle, że na dwa albo nawet trzy razy więcej osób) ognisko gromadziło wokół siebie tłumy ludzi, tam zebrało się całe towarzystwo, tam prowadzone były wszystkie rozmowy. W tym roku coś nie wyszło. Ogniska nie miał kto pilnować, więc ja się nim zajęłam. Sama przynosiłam sobie drewno z lasu (bo w końcu Łukasz nie mógł nam dać swojego, narąbanego wcześniej drewna), sama nie łamałam (bo piły też nie dostałam) i sama pilnowałam, żeby ognisko się jakoś paliło. Trochę mnie to bolało. Wokół mnie siedziało 11 chłopaków i żaden (przepraszam, są dwa wyjątki, które po pewnym czasie się poddały) nie chciał mi pomóc. Koło pierwszej w nocy zostawiłam je w spokoju. Byłam już męczona i miałam całe pokaleczone dłonie. Dopiero wtedy ktoś się nim zainteresował. Dodatkowo wokół ogniska zebrały się dwie dopiero tworzące się pary, które okupował przyniesione karimaty (trochę dziwne, ze tylko dwie osoby, w tym ja, przyniosły karimaty. Dla mnie jest dość oczywiste, ze jeżeli śpimy gdzieś, w lecie, nawet w domku, ale w śpiworze, to coś nas musi izolować od podłoża i tym czymś jest karimata). Nikt nie chciał im przeszkadzać, więc nikt nie siedział przy ognisku. Ja od czasu do czasu siadałam przy nim. Osobiście uważam, że ogień mnie uspokaja. Oczywiście, nie duży ogień, ale płomyk świecy, pochodnia czy ognisko.

  W tym tygodniu dużo więcej się nie działo. Miałam pójść z Szymonem na Polówkę (plenerowy pokaz filmowy) na "Wiecznych chłopców", ale dosłownie pięć minut przed moim wyjściem z domu zaczęło padać i odwołano projekcję filmu. 
  Trzymajcie się ciepło. Oby pogoda nie popsuła wam planów nadchodzącym tygodniu. :)



W słuchawkach:

7/08/2014

Letni "Sezon burz"

Witajcie!
  Znalazłam w tygodniu wolniejszy dzień, dlatego postanowiła napisać. Chciałabym zacząć od wspomnianej już w poprzednim poście recenzji najnowszej książki Andrzeja Sapkowskiego - "Sezonu burz", która wywołała wśród fanów Wiedźmina wiele kontrowersji.
  Zacznę może od całego zamieszania związanego z tą książką, w które sama niestety dałam si,ę wciągnąć. Od wydania ostatniego tomu sagi Wiedźmińskiej minęło 14 lat. Wszyscy wierni czytelnicy Sapkowskiego, w głębi duszy wierząc, że ukaże się jakaś następna część cyklu z Geraltem, raczej na to nie liczyli. A tu nagle, praktyczne bez żadnej zapowiedzi pojawia się "Sezon burz". Wszyscy fani Geralta z Rivii szaleją. Sapkowski napisał coś nowego o naszym ukochanym bohaterze. To nie może być zła książka. Ja, gdy tylko usłyszałam, ze ma się ukazać nowy "Wiedźmin", bardziej się ba.lam niż ekscytowałam. Sapkowski się starzeje, a jego ostatnie książki nie powalały. Byłam przekonana, że gdy pojawi się coś nowego na tym rynku, mój Geralt zginie, albo gorzej, coś stanie się Ciri. Moje podejście trochę się zmieniło, gdy "Sezon burz" pojawił się w sklepach w listopadzie poprzedniego roku. Zaczęłam się, tak jak wszyscy, ekscytować i nie mogłam się doczekać, gdy sama zagłębię się w fabułę tej książki.
  Postanowiłam kupić sobie tą książeczkę, prawie udało mi się namówić brata, żeby mi ją sfinansował, ale "Nowa Fantastyka" ogłosiła konkurs, w którym można było zdobyć jedne z dwóch egzemplarzy z podpisem samego Sapkowskiego. Odłożyłam zakup na później i wzięłam udział w konkursie. Jak nie ciężko jest się domyślić nie udało mi się wygrać książki, a przez nawał nauki zakup odsunął się jeszcze bardziej. Na szczęście, gdy ja nie myślę o sobie, są inni, którzy to zrobią. Swój "Sezon burz" dostałam na Mikołajki od Szymona. Bardzo się ucieszyłam, ale nie miałam nawet chwili, żeby wziąć się za czytanie. Początkowa ekscytacja książką minęła, gdy pojawiło się więcej nauki.
  Mój egzemplarz miał jeszcze jedną przygodę. W Łodzi od siedmiu lat organizowany jest festiwal "Puls Literatury", w tym roku jedno ze spotkań odbyło się właśnie z Andrzejem Sapkowskim. Udało mi się go poznać (z czego niestety nie jestem zbyt dumna; przekonałam się, że jest trzy albo nawet cztery razy bardziej zakochany w sobie niż się spodziewałam, an każdym kroku pokazuje, że jest wspaniały i najlepszy. Nigdy wcześniej nie spotkałam tak zakochanego w sobie człowieka. Niby odniósł sukces. Jego książki tłumaczone są na wiele języków, a cała Europa i nie tylko, zna Geralta z Rivii, jednak to, moim zdaniem, nie uzasadnia jego pychy i dumy) i zdobyć autograf. Byłam z tego tak dumna i nawet chciałam zacząć czytać "Sezon burz". Bardzo szybko się poddałam. 
  Do książki wróciłam dopiero teraz, w czasie wakacji,a  tak właściwie w pierwszy weekend wakacji. Dwa dni wystarczyły, abym przebrnęła przez całą fabułę. Zanim jednak to się stało przeczytałam wiele internetowych opinii, tych bardziej i mnie pochlebnych. We wszystkich przeczytanych przeze mnie opiniach przewijały się dwa tematy. pierwszy z nich zarzucał Sapkowskiemu, że stworzył bardziej książkę kucharską niż dobre opowiadania o wiedźminie. Nie mogę się  z tym zgodzić. i choć przez pierwsze kilkadziesiąt stron odnosiłam podobne wrażenie, później akcja rozwijała się bez nadmiernego podawania składu każdej jedzonej przez bohaterów potrawy. Drugi mówił o tym, że jest to przede wszystkim skok na kasę. Wiedźmin, jak już wspominałam, to bardzo popularna postać, ma wielu oddanych fanów, którzy są w stanie zrobić naprawdę wiele, żeby tylko poznać nowe przygody Geralta. Do tego dochodzi jeszcze to, że po 14 latach wraca Wiedźmin, najlepiej sprzedająca się postać Sapkowskiego. Sama muszę się zgodzić, że prawdopodobnie Andrzej Sapkowski potrzebował pieniędzy. Stworzył coś co na pewno się sprzeda i zarobił. Nie mogę jednak powiedzieć, że "Sezon burz" nie da się czytać. Zdarzają się dłużyzny, czasem mamy wrażenie niedopowiedzenia i dezorientacji, która nie pomaga w zgłębianiu akcji, ale nie jest najgorsza. 
  Jest jednak jedna rzecz, której nie mogę wybaczyć Sapkowskiemu. Chodzi o charakter Geralta. Spodziewałam się rządnego krwi wiedźmina, jakiego spotykamy w opowiadaniach, a spotkałam wiedźmina-niezdarę. Nie do końca wiem jak to opisać, ale to nie jest ten Geralt jakiego pamiętam z początków mojej przygody z "Wiedźminem". Wygląda to trochę tak, jakby Sapkowski próbował wrócić do starego dobrego bohatera, ale nie do końca mu to wyszło. Jak wszyscy czytelnicy sagi wiedzą, Geralt przeszedł zmianę. Jednak, gdy wracamy do czasów zanim poznał Ciri, ta zmiana nie powinna być widoczna. Przez cały czas mi to przeszkadzało i nie daje mi to spokoju do tej chwili. 
  Jeżeli chodzi o moją ocenę. Książkę da się czytać. Można nawet wciągnąć się w akcje, ale niestety wiele rzeczy ze sobą nie gra. W moich oczach to tylko ■■■■■■□□□□ (sześć na dziesięć). Od książek Sapkowskiego wymaga się bardzo dużo, co ma na pewno wpływ na moją ocenę, ale jak się jest znanym, bo kiedyś dobrze się pisało, trzeba się z tym liczyć. Jedyne co może mnie pocieszać, to fakt, że Geralt nadal żyje (w końcu nie mógł zginąć, skoro akcja dzieje się przed sagą i zupełnie niezależnie od niej) i ma się całkiem dobrze. :)

  Od soboty dużo się nie wydarzyło, ale już jutro wybieram się do kina na: "Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął". Będzie ciekawie. Swoimi wrażeniami postaram się podzielić już w weekend. A tymczasem miłego dnia życzę. :)



W słuchawkach:

7/05/2014

Wakacje czas zacząć

Cześć moi kochani!
  Jak pewnie wszyscy wiedzą, zaczęły się akacje. Czas błogiego lenistw, spotkań ze znajomymi i imprez! Choć nie jestem za bardzo zabawową osobą, tegoroczne wakacje zaczęłam właśnie od imprezy, choć nie jestem pewna, czy nazwanie tego imprezą nie będzie nadużyciem. Dziewczyna po prostu zaprosiła garstkę osób do siebie do domu po środku niczego, na wieś.
  Nie byłam za bardzo chętna, żeby tam jechać. Postawiłam sobie warunek, że pojadę tylko, jeżeli będzie ładna pogoda. No cóż. Lało jak z cebra, a ja i tak pojechałam. Dlaczego? Poprosił mnie o to mój przyjaciel – Sebastian. Z Sebastianem poznałam się dwa lata temu na obozie. Późnie okazało się, że jesteśmy w jednej klasie w liceum. Jednak po roku, Sebastian wyjechał ze stypendium uczyć się w Wielkiej Brytanii. Od tego czasu rzadko mammy czas, żeby porozmawiać, nie mówiąc już o spotkaniu, jednak dalej się przyjaźnimy. Nie mogłam go zawieść i nie pojechać.
  Spakowałam śpiwór, karimatę, coś do jedzenia i pojechałam. Zanim dotarłam na miejsce spotkałam większość osób. W tej pięcioosobowej grupie prawie szczęśliwie dojechaliśmy na miejsce. Wysiedliśmy przystanek za daleko, dlatego musieliśmy przejść dwie wsie, żeby znaleźć się na miejscu. Tam impreza zamieniła się bardziej w kameralne spotkanie towarzyskie. Graliśmy w „Tabu”, „Twistera”, „Ankh Morpork”, do tego zorganizowaliśmy karaoke i potańczyliśmy do towarzyszącej nam od samego początku muzyki. Nie spałam całą noc, a do rana udało mi się zgubić i znaleźć dokumenty, zwiedzić okolicę i nawet nie bawić się najgorzej.

  W tym tygodniu wypadły także urodziny mojego chłopaka – Szymona. Długo myślałam nad tym, co mogłabym mu z tej okazji podarować. Chciałam dać mu coś wyjątkowego, zrobić coś samodzielnie. Sama na urodziny dostałam od niego złożoną z papercraftu rosiczkę, a poza tym prezenty zrobione własnoręcznie zawsze robią większe wrażenie, niż te kupione. Po dłuższym zastanowieniu, postanowiłam narysować dla niego coś związanego z Mass Effectem, grą którą kocha. Ma wiele gadżetów związanych z nią, więc taki rysunek powinien mu się spodobać.
  Męczyłam się z różnymi wzorami, postaciami, . Nie jestem najlepszym plastykiem, wszystko co potrafię, nauczyłam się sama, przerysowując prace innych, a później starając się odwzorować zdjęcia, animacje i wymyślić coś samodzielnie. Nie jest ze mną (chyba) najgorzej, choć do profesjonalnych plastyków brakuje mi naprawdę dużo (już niedługo zacznę wstawiać na bloga moje rysunki, grafiki itd. Sami będziecie mogli ocenić, jak mi idzie). Tutaj macie jeden z prototypów rysunku statku Normandy, dla Szymona. Nie mam skanu finalnego projektu, niestety nie pomyślałam o tym przed podarowaniem go chłopakowi, ale mówi się trudno. Moja strata, a prototypy nie były najgorsze, z resztą sami oceńcie.
  Razem z początkiem wakacji, postanowiłam zrobić coś nowego na moim blogu. Będą to recenzje. Filmowe, książkowe i inne, jakie tylko przyjdą mi do głowy. Na górze, znajdziecie link do strony ze wszystkimi recenzjami.  

  Dzisiaj chciałabym się zająć filmem, który widziałam już jakiś czas temu, dokładnie 21 czerwca. W tę piękną sobotę wybrałam się razem z Szymonem do kina na „Jak wytresować smoka 2”. Oboje widzieliśmy pierwszą część tego filmu animowanego, dlatego też chętnie wybraliśmy się na drugą.
  Reżyser nie szczędzi czasu na przypomnienia co działo się w poprzednim filmie, ani na to, co wydarzyło się między filmami, od razu wrzuca nas w centrum akcji. Film utrzymany jest w bardzo szybkim tempie, nie ma przestojów, a jedynie od czasu do czasu pojawiają się bardziej tajemnicze sceny zbudowane na emocjach i odczuciach bohaterów, by złapać oddech od dynamizmu akcji, przepięknych widoków i zabawnych scenek. Tych nie zabrakło. Nie znajdziemy prostego, banalnego humory, wszystko jest subtelne i ładnie wkomponowujące się w całą opowieść, a dowcipy wynikają z sytuacji, a nie jedynie z potrzeby przyciągnięcia uwagi widza.
  W tym filmie każdy, niezależnie od wieku, znajdzie oś dla siebie. Dzieci mogą zachwycać się kolejnymi przygodami, a jednocześnie są poruszane ważne tematy: tolerancji, ekologii, rodziny, kreatywności i szacunku, które w wyśmienity sposób odwołają się do nich i może nawet czegoś ich nauczą. Jeżeli chodzi o dorosłych, można znów poczuć się młodym i przeżywać wszystko razem z własnymi dziećmi. Ja osobiście zaliczam się do tej pierwszej grupy i choć może nie wyciągnęłam z całego filmu zbyt wiele nauki, świetnie się na nim bawiłam. A bohaterom towarzyszyłam we wszystkich odczuciach. Dzięki niektórym zabiegom fabularnym pojawiają się wielkie emocje, które potrafią wzruszyć.
  Poza tym każdy dorosły dostaje ucztę dla oka. Animacja jest przepiękna, a akcja - spektakularna. Jedna z bardziej spektakularnych scen filmu, czyli bitwa, stworzona jest z wielkim rozmachem. Nawet wielbiciele "Godzilli" znajdą tutaj coś dla siebie, gdy dochodzi do starcia dwóch gigantów. Wszystko otacza wspaniała muzyka Johna Powella, która jest równie piękna jak w pierwszej części.
  Do tego jeśli oglądało się serial „Jeźdźcy smoków” można dostrzec dodatkowe nawiązania do niektórych wydarzeń. Jego główną rolą jest Główna rola tego programu to rozbudowanie relacji pomiędzy grupą bohaterów, które przez przyznam filmu mają większy sens. Nie oznacza to, że nie znając serialu nie można zrozumieć filmu, jednak jego widzowie mają polepszony odbiór.
  Jest jeszcze jedna rzecz, która mnie urzekła. Od premiery pierwszego filmu minęły cztery lata, dokładnie tyle samo ile w świecie Czkawki. Mała rzecz, a cieszy.
  Co mogę jeszcze dodać. „Jak wytresować smoka 2” oferuje nam niezapomnianą przygodę pełną emocji i zwrotów akcji. Jak dla mnie ■■■■■■■■□□ (osiem na dziesięć kwadracików, to będzie taka ocena jak gwiazdki na wielu portalach, mam nadzieję, ze zrozumiała dla większości czytelników).
  I to by było na tyle. Do zobaczenia następnym razem, może wtedy uda mi się dodać recenzję "Sezonu burz" Andrzeja Sapkowskiego, który skończyłam w tym tygodniu? Kto wie. :)
Miłego tygodnia! 



W słuchawkach: